Kiedy zapada cisza...

Jeżeli myślisz, że będzie to jedna z tych słodkich opowieści o infantylnym zabarwieniu to się mylisz… Przygotuj sobie chusteczkę, bo najprawdopodobniej będzie to jedna z bardziej wzruszających historii jaką miałaś/eś okazję przeczytać.



W moim domu od najmłodszych lat towarzyszyły mi zwierzęta. Jeżeli  miałabym wskazać za co najbardziej jestem wdzięczna moim rodzicom, to właśnie za możliwość życia wśród braci mniejszych. Kiedy przyszłam na świat, już od kilku lat w mojej rodzinie żył sobie Misiek. Tak właśnie. Wiem, że „Miśków” jak „Burków”, ale nasz Misiek był kundelkiem wyjątkowym… Mały, czarny o oczach jak dwa węgielki- po prostu upierdliwe cudo na czterech łapach…Za to ja, jako dziecko nie mniej upierdliwe od mojego czworonoga, dałam mu naprawdę ostro w kość: szarpałam, drapałam, ciągnęłam, gryzłam… A on? Ani drgnął, tylko dzielnie wytrzymywał moje szarpania i głośne krzyki. Co ciekawe, Misiek sam wyprowadzał się na spacery. Pare razy dziennie, pokonywał niestrudzenie dziesięć pięter nowohuckiego bloku z wielkiej płyty. Mój pies jednak dawał radę, a sława mojego samo-wyprowadzającego się czworonoga była tak wielka, że każdy wiedział, że Misiek jest właśnie tym „psem od Zająców”. Mój mały kompan miał jeszcze jedną dość dziwną cechę…. Mianowicie nie znosił zapachu alkoholu. I o ile omijał z daleka osiedlowych  pijaków, tak podczas naszych corocznych namiotowych pobytów nad Dunajcem, wpędził nietrzeźwego rolnika na rowerze w hektary pokrzyw sięgających po pachy. Mama wpadła do namiotu, pozamykała nas na cztery spusty, a Miśkowi kazała spieprzać gdzie pieprz rośnie… Na szczęście nietrzeźwość umysłu Pana na rowerze spowodowała, że najprawdopodobniej jego bolesne doznania fizyczne, były odczuwalne dopiero następnego dnia. Mój pierwszy czworonóg, dożył sędziwego wieku 18 lat i zmarł ze starości. Było nam wszystkim bardzo ciężko, jednak mieliśmy poczucie, że Misiek odszedł w pięknym wieku. To było moje pierwsze zetknięcie ze śmiercią przyjaciela. Trudne, bolesne, naiwne- że przecież pies zaraz wróci, bo zawsze do nas wracał. Pierwszy raz w moim domu nastała cisza- taka której się bałam. Każdy przeżył śmierć Miśka na swój sposób.

 Przez 19 lat mojego życia na osiedlu Piastów w Nowej Hucie miałam jeszcze: chomiki, kanarki (każdy miał na imię Kubuś), mewki, zeberki, rybki, kota Kleopatrę i papużki. Było tego trochę, ale w moim domu panowała jedna najważniejsza zasada: jeżeli decydujemy się na jakieś zwierzę, to opiekujemy się nim i dbamy o czystość. Rodzice byli uczuleni na punkcie odpowiedzialności i higieny, a ja? No cóż… Jako mała dziewczynka kochająca zwierzęta, sprowadzałam nawet ślimaki, mrówki i biedronki. Dokładnie tak samo jak moja Amelka, tylko że ja teraz oczywiście tego nie pamiętam :)

Pewnego słonecznego dnia wracając z kościoła, zauważyłam na drzewie kolorowego ptaka. Przykuł on moją uwagę, gdyż na nasz klimat wydawał się zbyt barwny . Kiedy podeszłam do drzewa, aby się mu bliżej przyjrzeć, okazało się, że to… Papuga falista. Pobiegłam do domu i spytałam się mamy czy mogę ją mieć? Oczywiście cwana mamuśka, zgodziła się, gdyż była pewna, że nie mam najmniejszych szans na schwytanie ptaka. Nie zastanawiając się wzięłam taty podbierak na ryby i ruszyłam na łowy. Cały dzień biegałam za tym głupim ptaszyskiem, robiąc wszystko żeby go złapać. WIedziałam, że jeżeli tego nie zrobię, to papuga nie przeżyje w naszym klimacie. Po całym dniu biegania z podbierakiem i włażeniu na drzewa w końcu opadłam z sił. Usiadłam na ławce i zaczęłam płakać w myślach wykrzykując niecenzuralne słowa, których nie wypadało mówić na głos 14- latce. Pomyślałam sobie; „dobra- ostatni raz”. Akurat!Tak się zaparłam, że w końcu około 21.00 jak już się ściemniło złapałam swoją upragnioną zdobycz. Gdybyście mogli zobaczyć minę mojej mamy jak przyszłam do domu z papugą…Myślałam, że padnie trupem, a jej zacne plany dotyczące rzucenia palenia nagle diabli wzięli… 

Na temat moich zwierząt i związanych z nimi przygód mogłabym napisać książkę. Patrząc jednak teraz z perspektywy czasu na moją córkę, widzę w jej oczach dokładnie tę samą miłość, którą ja miałam do wszystkich stworzeń tego świata ( no może oprócz os i szerszeni) 

Kiedy wstawałam rano ,szybko biegłam oswajać kanarki, a gdy mojej koleżance z piątego piętra urodziły się małe kotki syjamskie, to przesiadywałam u niej całymi dniami. Dzieliłyśmy całą brygadę kociątek na pół i bawiłyśmy się w popularną chyba dla wszystkich dzieci zabawę o nazwie „DOM” :) Jak tylko wracałam do domu, mama oczywiście krzyczała na mnie, że śmierdzę kocim moczem i od razu wyganiała do łazienki na porządne szorowanie. Wizyty te przepłacałam, „peelingiem” z niewyobrażalnie bolesnej gąbki w wykonaniu mojej staruszki.  Jednak opłacało się  :)

Mam wrażenie, że gdy zaczynamy wieść dorosłe życie i wchodzimy w ten często skomplikowany świat, miłość do zwierząt wycisza się. Zajęci prawdziwym i trudnym życiem ,które często nas nie rozpieszcza powoduje, że zapominamy o swojej dziecięcej naiwności i czystej miłości do zwierząt….Coraz bardziej pochłania nas praca, obowiązki, dzieci i dom. Zwierzę pod dachem staje się dla nas kłopotem. W tym wszystkim, zapominamy jednak, że przy naszym braku czasu i chęci na posiadanie małego stworzenia, odbieramy swoim dzieciom możliwość budowania niezwykłych więzi ze zwierzętami.


Kiedy Amelka miała  cztery lata, bardzo pragnęła mieć Yorka, a ja ze wszystkich sił chciałam jej marzenie spełnić. Wiedziałam, że w głębi duszy to także moje dziecięce fantazje, aby mieć pieska, który zawsze wygląda ja szczeniak. Znalazłam warszawską hodowlę Blue Bell i od razu zadzwoniłam. Miły głos Pana Marka oznajmił mi, że zostały mu jeszcze dwa małe czworonogi. Bardzo się ucieszyłam i wiedziałam, że jeden z nich będzie już niedługo nasz. Był tylko jeden problem- i miał na imię- CZAREK ;) 

Odkąd poznałam Męża, wiedziałam że zawsze będę mieć nad nim przewagę. Polega ona na jego słabości do mnie i do moich niebieskich oczu :P 

Wysłałam SMS-em zdjęcie Simby i włączyłam tzw: „tryb błagalny.” Ku mojemu zaskoczeniu dosyć szybko się zgodził, a ja nie musiałam wyciągać asa z rękawa, którym był archiwalny numer magazynu „Mój Pies” z nim na okładce. Kiedy przyjechałam do hodowli, zobaczyłam w kojcu dwa malutkie stworzonka: Snoopy i Simba. Ten drugi od razu skradł moje serce. Jako pierwszy podbiegł do mnie i zaczął psocić. Niewątpliwe dzięki imieniu, jego akcje wzrosły, diametralnie, gdyż „Król Lew” był moją ulubioną bajką z dzieciństwa :)

Przyznam szczerze, że bałam się trochę. Amelka miała 4 latka, a Antoś roczek. Czułam, że będzie na mnie ciążyła jeszcze jedna wielka odpowiedzialność: aby pieskowi o wielkości chomika nie stała się krzywda w moim domu. Oczywiście dzieci jak tylko zobaczyły Simbę, pokochały go miłością bezwarunkową. Dla mojego synka zawsze był Bimbusiem, a Amelka przećwiczyła na nim wszystkie fryzury świata. Co ciekawe moja córka porzuciła lalki i wszelkiej maści plastikowe ideały kobiet, na rzecz swojego małego Yorka, którego cały czas woziła w wózku. Simba miał jedną wielką zaletę, mianowicie był stworzeniem kompaktowym. Przy naszym trybie życia, jego „pakowność” była dla nas bardzo ważna. Kochał wszystkich, a my kochaliśmy jego. TO był York o duszy wilka. Kiedy przyjeżdżaliśmy na  naszą działkę biegał i rozrabiał z owczarkiem niemieckim  czy border collie. Simba był pieskiem bardzo karnym i grzecznym. Śmialiśmy się, że Bimbuś jest chłopakiem naszej Pani Małgosi, która jest z nami już od 4 lat, a on uwielbiał ją całym swoim psim sercem.

Nic nie zapowiadało tragedii… Pewnego dnia przed naszym wyjazdem na Warmię, Simba dostał rozwolnienia. Jak to pies, nie raz miał już takie przypadłości, więc znając już procedury podaliśmy mu Smectę. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, piesek z początku czuł się dobrze, ale z godziny na godzinę było coraz gorzej. Pojawiła się krew, która następnego dnia była już  obecna w całym domu. Wcześniej podane leki oraz zastrzyki nie pomogły… Simba był smutny, jego oczy przeszklone i jak tylko miał okazje uciekał z domu nad jezioro… Popatrzyłam załzawionymi oczami na Czarka i powiedziałam: „Nie podoba mi się to- to źle wróży…” 

Kolejne wizyty u weterynarza w Ostródzie nie pomagały. Było coraz gorzej… Kiedy dzieci pojechały  do koleżanki, Czarek siedział nad Simbą  i głaskał go delikatnie po jego główce. Pamiętam jak powiedział mi wtedy: „On odchodzi…”

 Zaczęliśmy go błagać, żeby walczył i został z nami. Za wszelką cenę prosiliśmy: „Sibma dawaj! Nie poddawaj się. Dzieci czekają żeby się z Tobą znowu pobawić.” Ten faktycznie ożywił się i podniósł głowę, kiedy usłyszał głosy wracających od sąsiada Amelki i Antosia… Szybko go spakowaliśmy i po raz kolejny jechaliśmy ponad 20 km do Ostródy, aby ktoś ponownie mógł go przebadać. Na miejscu nie było szpitala dla zwierząt, jednak Pani Doktor pracująca w przychodni dla zwierząt „Przy Młynie” mieszkała tuż nad placówką. Zaproponowała, że zostawi Simbę na noc i przez ten czas zrobi dodatkowe badania. To lekarz z prawdziwym powołaniem.

Simba nie przeżył… Zmarł następnego dnia po południu, a my w momencie zalaliśmy się łzami i nie mogliśmy w to uwierzyć…

 Dobrze pamiętam, że to była niedziela. Wszyscy płakaliśmy, a w domu zapadła przenikliwa cisza, która nadchodzi wraz z odejściem bliskiej osoby i obecnością śmierci. Poszłam do toalety i płakałam wydając z siebie głośne dźwięki żalu i rozpaczy. Tak naprawdę, to nadal nie potrafię o tym mówić spokojnie. Pisząc teraz ten tekst, łzy lecą mi jak grochy i spływają na klawiaturę …. 

Pozostało nam najgorsze. Powiedzieć o tym wszystkim dzieciom. Siedziały grzecznie na kanapie i czekały na wieści. Kiedy Czarek powiedział: „musimy Wam coś powiedzieć” Amelia już wiedziała co mamy jej do przekazania. W jej oczach pojawił się strach i niedowierzanie. Sama dokończyła zdanie, które rozpoczął Czarek… „Simba nie żyje?” zapytała z niedowierzaniem. Tak jakby wiedziała, ale miała jeszcze nadzieję, że wszystko będzie w porządku. W jednym momencie rozległ się przeraźliwy i przenikliwy krzyk… Nie jestem w stanie nawet opisać tego bólu, który był wypisany na jej twarzy. Nie ma już jej ukochanego pieska z którym dorastała. Zjadł trutkę na szczury i umierał w strasznych cierpieniach, a my robiliśmy wszystko, żeby został z nami. Amelia tydzień dochodziła do siebie, Antek na szczęście nie był do końca świadomy tego co się stało. 

Wieść o nowym piesku ukoiła jej smutne serce, bo jak tu żyć bez czworonoga w rodzinie? Jest jednak coś, co utkwi w mojej pamięci na całe życie. Mianowicie lekcja,  którą dostałam od własnego 9-letniego dziecka…Amelia była przeszczęśliwa na wieść, że w rodzinie będziemy mieli nowego pieska, jednak przyszła do mnie i powiedziała: „Mamo, bardzo się cieszę, że będę miała szczeniaczka, ale wiesz…Nikt nie zastąpi mi Simby. Był jedyny w swoim rodzaju…”

Myślałam, że nie ma ludzi i rzeczy niezastąpionych, tym bardziej w XXI wieku, kiedy wszystko jest dostępne na wyciągniecie ręki. Byłam przekonana, że w "korpo-czasach", relacje ludzkie są tak wątłe, iż zmiana partnera, partnerki czy przyjaciela przychodzi większości z niezwykłą łatwością, tak jak kupienie nowej książki czy filmu na DVD. Obserwując skomplikowany świat dorosłych, gdzieś, czasami ucieka nam fakt, że istnieją jednak takie rodzaje relacji, których nie da się niczym, ani nikim zastąpić...

Zdałam sobie sprawę z tego, że mam z nimi do czynienia w każdej sekundzie mojego życia. Los obdarzył mnie wspaniałym Mężem, cudownymi dziećmi i ukochanym pieskiem. A teraz życie  dało mi lekcję, z której wynika ,że o wyjątkowości danych osób czy sytuacji, często zdajemy sobie sprawę za późno…

O tym wszystkim najlepiej wiedzą dzieci, które w żaden sposób nie umieją wypełnić pustki po stracie wyjątkowego zwierzątka.


Edyta Pazura

Mordercy inicjatyw. Czyli krytykować każdy może...

Nie musiałam długo czekać… Ku mojemu zdziwieniu jak narazie mój monitoring mediów wykazał tylko jeden artykuł Pani Pauliny Sochy Jakubowskiej- dziennikarki, blogerki, mamy 1,5 rocznego dziecka z wp.pl, która pozwoliła sobie na swój sposób skrytykować moją osobę i przy okazji,  jak to nazwała „infantylny” język w moim tekście, który dotyczył Światowego Tygodnia Karmienia Piersią . Jej zacny, pełen „inteligencji” oraz mądrych rad artykuł w sposób przewidywalny zbawia świat, niestety tylko słowami, a nie czynami. Oczywiście oberwało się także Lewandowskiej, Kukulskiej, Żebrowskiej, Sołtysik i Bohosiewicz i innymi influencerkom oraz blogerkom, które postanawiają coś ze sobą zrobić i pokazać że karmienie piersią jest OK.

Pani przenikliwie zbadała mój tekst oraz język w jakim pisze, po czym doszła do dokładnie tych samych wniosków, o których ja pisałam w moich wspomnieniach dotyczących karmienia piersią… Nie wnikam czy nie umie czytać ze zrozumieniem, czy mój infantylny język zabił jej inteligencje… Może zaznała słynnej pomroczności jasnej?- jej sprawa. Jednak jak mniemam, Pani Paulina- dziennikarka, blogerka, mama 1,5 rocznego dziecka- osoba inteligentna, nie wyciągnęła jasnych (jakby się wydawało) wniosków z moich słów, więc następnym razem na specjalne życzenie Pani Pauliny, będę pisać wprost- poważnie i obiecuje już, że nie infantylnie .

Rzecz jasna Pani Paulina swoim dziennikarskim i jakże poważnym stylem, pisząc kolokwialnie, lecz nie infantylnie- opier…. wszystkie blogerki paretingowe i inne wpływowe kobiety, że wywalają publicznie swoje cycki i pokazują przemoczone od mleka koszulki w zamian za pokazanie markowego laktatora czy sowitego wynagrodzenia. Oczywiście Pani Paulinie- dziennikarce, blogerce, matce- leży na sercu dobro wszystkich kobiet karmiących i apeluje do innych wpływowych kobiet, aby te nie pokazywały gołych cycków tylko poprosiły lekarzy ginekologów, położników aby Ci, zaczęli pomagać świeżym matkom w szpitalach po porodach w laktacyjnej przygodzie. Czyli co? A no to, że Pani Paulina- blogerka, dziennikarka, matka 1,5 rocznego dziecka, zastosowała klasyczny „ podliz ” swoim czytelniczkom, aby pokazać jakie te celebrytki są głupie i infantylne, a ona przecież taka poważna z jeszcze bardziej poważnymi pomysłami, które mają zmienić naszą Polskę na lepsze. Z niecierpilowością zatem czekam, aż Pani Paulina- blogerka, dziennikarka, bierze pod pachę swoje 1,5 roczne dziecko i rusza na podbój polskich szpitali w celu edukowania położników i doradców laktacyjnych. Naprawdę, bardzo chcę to zobaczyć…

Moja przyjaciółka, która jest psychologiem, twierdzi, że jeżeli człowiek coś uzewnętrznia, to najprawdopodniej tego bardzo pragnie. Mam więc nadzieję, że tym razem, mój mniej infantylny język trafi w patetyczny styl Pani Pauliny - a ona sama zyska popularność i upragniony darmowy laktator. Jeżeli jednak tak by się nie stało, z chęcią oddam mój laktator Medeli- który kupiłam za pieniądze mojego bogatego Męża, a nie dostałam w zamian za pokazanie gołego cyca na Instagramie.  

Dlaczego co wszystko piszę? Bo krytyka Pani Pauliny- blogerki, dziennikarki, matki 1,5 rocznego dziecka trafiła w sam środek mojego miękkiego serca? No akurat niestety nie… Po pierwsze jeżeli o to chodzi, to serce mam z kamienia, a po drugie częstotliwość krytyki mierząca w moją stronę jest tak regularna, że z powodzeniem, mając już tę swoją, stałą częstotliwość mogłabym założyć własne radio… Piszę o tym wszystkim, bo pamiętam moment, kiedy powiedziałam koleżance, że zakładam swój blog. Ona spojrzała na mnie wymownie i powiedziała: „ No to masz przeje…ne, matka- matce największym wrogiem” Oczywiście, wtedy byłam zbyt podniecona faktem, że pomiędzy, karmieniem, graniem w UNO, Dixit i 5 sekund, ogarnianiem spraw Czara, sprawdzaniem lekcji, tłumaczeniem kalendarza i mnożenia, czytaniem lektur, peklowaniem słoiczków na zimę i znowu opierdzielaniem Czara oraz rozliczaniem podatku każdego 20 dnia miesiąca- będę jeszcze miała swój ukochany blog osobisty. Koleżance po fachu nie wierzyłam… Jak widać, okazało się, że miała rację…

Smutny wniosek z tego taki, że podczas Światowego Tygodnia Karmienia Piersią żadna zacna dziennikarka, blogerka, znawczyni języka polskiego, jak Pani Paulina, nie zadzwoniła do mnie z pomysłem abyśmy zrobiły krok dalej i np założyły fundacje, czy zorganizowały akcje, która miałaby pomóc kobietom po urodzeniu dziecka oswoić się z laktacją. Chętnie bym się zgodziła. Pewnie tak samo jak i koleżanki wywołane do tablicy w tekście Pani dziennikarki, blogerki. 

Dzięki Pani Paulinie wiem, że jesteśmy mordercami każdej inicjatywy, zanim jeszcze w ogóle takowa powstanie. Nawet jeżeli, ktoś ma pomysł na zrobienie kroku do przodu, to zapewne zadaje sobie pytanie: „Po co? Przecież i tak zostanie to skrytykowane…” 

Przy okazji jednak włożę kij w mrowisko i poproszę Panią Paulinę, aby jej pracodawca czyli Wirtualna Polska , trzymał się tych samych opinii ,gdyż jeszcze parę dni temu chwalono wszystkie te „sławne” kobiety, które promują karmienie piersią wraz z moim zdjęciem w tle. Po drugie Pani Paulino, proszę przekazać, aby koleżanki redakcyjne z wp.pl nie dzwoniły do mnie i nie pisały maili prosząc o wywiad, nawijając mi watę na uszy, o tym jaką jestem przykładną i wspaniałą matką. Śmierdzi hipokryzją… a Ja? Ani przykładna, ani wspaniała tylko infantylna z pseudointeligentnymi tekstami (jak ostatnio też o sobie przeczytałam)  

Krytykować każdy może… Z niecierpliwością zatem czekam, aż znajdzie się kolejna osoba po maturze, która w ferworze swojej wspaniałości skrytykuje mój język oraz styl :) 

Na koniec jednak coś pozytywnego od Cioci Edytki :) Nadal wierzę w kobiety…:)

Ja matka- trzydziestolatka

    Podejrzewam, że pisząc w szkole rozprawkę Twój nauczyciel uczył Cię, że posiada ona określoną budowę: teza, argumenty oraz potwierdzenie lub zaprzeczenie postawionej tezy.  

Czy istnieje idealny wiek, w którym kobieta powinna zdecydować się na dzieci? Odpowiedź jest tylko jedna… NIE!
Generalnie na tym mogłabym zakończyć ten artykuł, ale pokażę Ci jak to wyglądało z mojej perspektywy i jak rodzicielstwo ukształtowało mnie samą. Niewątpliwie macierzyństwo zmieniło moje podejście do dzieci na przestrzeni ostatnich 10 lat. 

    Swoją przygodę z macierzyństwem rozpoczęłam dokładnie 10 lat temu, kiedy to w październiku 2008 r. dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Jakie uczucia towarzyszą wtedy kobiecie? Wszystkie: radość, strach, podniecenie, zagubienie, euforia przeplata się z melancholią, a łzy radości czasami przechodzą w rozpacz… Mimo, iż myślisz sobie, że jesteś świetnie przygotowana do nowej roli, to w głowie galopuje Ci cały czas odwieczne pytanie: „Czy ja dam sobie radę”?  

Oczywiście, że dasz sobie radę. Ja też bałam się wszystkiego. Mimo, iż każda z moich ciąż ( ze względu na moje zdrowotne przypadłości,) była co do dnia zaplanowana, to i tak kiedy dowiadywałam się, że zostanę mamą, myślałam sobie: „Jak to?”            
      Kiedy urodziłam Amelkę miałam 21 lat… Mimo mojej dojrzałości, wiadomo, że młodość rządzi się własnymi prawami. Jakimi? Nie moja Droga- nie chodzi mi o imprezowanie do białego rana z paczką starych znajomych i podrywanie pijanych facetów, którzy w alkoholowym upojeniu potrafią nawet wskoczyć na rurę, zamiast striptizerki go-go. Brakowało mi przede wszystkim życiowego doświadczenia, a cechowała mnie dziecięca, wręcz żenująca naiwność, na której żerowali niemal wszyscy. Mało tego, jako Żona MĘŻA aktora, rozwodnika, na dzień dobry została mi na czole doklejona łatka młodej, zmanierowanej kochanki- istnego pasożyta, żerującego na nieszczęściu całego świata. Można byłoby się tak długo rozpisywać, bo „koleżanki- dziennikarki” w tej kwestii były jak nos mojego syna: niby pusto, ale zawsze wydłubie się jakiegoś babola.  

Mojemu wczesnemu macierzyństwu to nie pomagało. Jako nieogarnięte dziewczę, godziłam się na tę „zastałą rzeczywistość” i naiwnie wierzyłam, że czas zweryfikuje „kto jest kto.” Na szczęście w tym jednym, nie myliłam się. To jakbym wygrała w totolotka, nie wysyłając kuponu :D
Wówczas miałam dosłownie wszystko na głowie: byłam świeżo poślubioną, 21-letnią żoną; mieszkając w Warszawie, studiowałam w Krakowie i codziennie mierzyłam się z wizerunkiem smarkuli w czerwonej kurtce, której wszyscy mogli narobić na głowę i jeszcze mocno przyklepać, żeby na pewno się trzymało.

     No więc jakie było to moje wczesne macierzyństwo?! Cholernie ciężkie. Z drugiej jednak strony, moje samozaparcie, które niewątpliwie zawdzięczałam ówczesnej metryce, pozwalało mi co czwartek pakować manatki i wraz z trzymiesięczną Amelką wsiadać do pociągu, studiować i z powrotem do Warszawy. Jak to długo trwało?! Ano trwało pięć pełnych lat moich studiów, podczas których podróżując pomiędzy dwoma miastami, urodziłam dwoje dzieci. Jak było? Uff… Nie było słynnego Pendolino, więc jeździłam pociągami w których to dziura na spuszczenie odchodów w toalecie była sennym koszmarem mojego najstarszego dziecka. Finał był taki, że do mojego plecaka NorthFace z którym podróżowałam co tydzień do Krakowa, przywiązywałam różowy nocnik mojego dziecka. W jednej ręce trzymałam Amelię a w drugiej jeszcze jej plecak z maskotkami i zabawkami. Włóczykij z Muminków wyglądał przy mnie niczym Królowa Elżbieta z angielskiego dworu podczas „tea time.” O jakiekolwiek klimatyzacji czy ogrzewaniu mogłam tylko pomarzyć. Z własnego doświadczenie wiem, że mężczyźni umieją świetnie podrywać w pociągach, (niektóre takie przypadki zakończyły się nawet małżeństwem) ale są także niczym terminator i kiedy widzą kobietę w ciąży lub z dzieckiem na ręku, zapala się im czerwony napis „nie pasuje”: co oznacza, że nawet nie spojrzą na Ciebie nie wspominając już o jakimkolwiek odruchu pomocy czy życzliwości…
    
     Mimo, że podczas przerw w zajęciach na UJ znajomi szli na fajki, a ja w tym czasie odciągałam pokarm w uczelnianym kiblu, to studia były dla mnie odskocznią od warszawskiego zgiełku. Oczywiście każde pytanie typu: „Edyta, wyskakujesz z nami wieczorem?” kończyło się moją negatywną odpowiedzią, to moi znajomi i tak bardzo mnie wspierali i tworzyliśmy niezłą paczkę. Oczywiście znalazła się i taka, która bardzo chciała zrobić mi na złość i z całych sił nienawidziła mnie, za to, że jestem… Wspominałam już, że czas weryfikuje niektórych? Ano właśnie… I w tym przypadku panienka tak mocno zajęła się szukaniem męża na poziomie i robieniem na złość, że zapomniała chyba napisać pracy licencjackiej, więc splagiatowała koleżankę… W każdym razie było wesoło i z perspektywy czasu, to moje studyjno- krakowskie macierzyństwo miało wiele plusów: byłam młoda i miałam tyle samo energii co ambicji, aby skończyć studia- nawet jeżeli miałabym lecieć w tym celu na inną planetę, a nie tylko PKP do Krakowa. Minusy? Byłam roztrzepana, rozerwana pomiędzy dwa miejsca i sama nie wiedziałam, gdzie jest mój dom. W dzień opiekowałam się dziećmi, a w nocy zakuwałam na studia. Pięknie?! No nie do końca, bo taki brak snu i walka o przetrwanie doprowadza często do frustracji. Zawsze jako matka dawałam z siebie wszystko, ale patrząc na moje starsze dzieci zastanawiam się czy mogłam im dać jeszcze więcej, a mniej wymagać od siebie.


     No właśnie… Co oznacza mniej wymagać od siebie? Jako trzydziestoletnia kobieta, będąc matką już bardziej dojrzałą i doświadczoną postanowiłam w 100% skupić się na swoim dziecku i sobie. Karmiąc piersią Amelię i Antosia, uważałam na każdy kęs jedzenia, niczym Stachurski karmiłam się energią słońca, a i tak nie pomogło to moim dzieciom uniknąć tzw. „kolek.’ W dzień niewyspana od płaczu dzieci, wieczorem od siedzenia w książkach. Przy Ricie spuściłam z tonu: jem dosłownie wszystko, ale za to jestem spokojną, opanowaną kobietą, która wie czego chce od życia. Pewnie kroczę przez to macierzyństwo, nie trzęsąc się o każdą pierdołę, ale i skupiam się tylko na swoim dziecku, bez charakterystycznego dla mnie roztrzepania. Tworzę nasze przyzwyczajenia i dbam o codzienne rytuały. Ten wewnętrzny spokój nie tylko umacnia naszą więź, ale i sprawia, że jestem spokojniejsza. Minusy? Nie wiem czy takie są, ale wiem, że teraz nie chciałoby mi się studiować i biegać z wywalonym jęzorem po uczelni błagając o wpis do indeksu. Teraz jestem świadoma, jak dużo mogłabym stracić z życia swojego dziecka i że czasu cofnąć się nie da. Wszystko to ukształtowało także mnie samą, charakter oraz podejście do życia. Niegdyś Helen Miren powiedziała słowa, które zrozumiałam dopiero niedawno, a brzmią one tak: „Teraz w wieku 70 lat, gdybym mogła dać sobie młodszej pewną radę, to brzmiałaby tak: używaj zwrotu „pierdol się” znacznie częściej” Gdybym miała wskazać różnicę, wczesnego i późniejszego macierzyństwa to w moim przypadku zacytowałabym słowa powyżej… Za dużo czasu poświęcałam rzeczom mało ważnym, ludziom, którzy na to nie zasługiwali, a moja uwaga była skupiona na tym, co w zupełności nie miało wpływu na moje życie. Mam świadomość, że jestem dobrą matką, ale teraz w wieku trzydziestu lat dodatkowo skupioną na tym co w życiu najważniejsze. Czego i Tobie z całego serca życzę. 



Autor: Edyta Pazura
Foto: Edyta Pazura