Tu bije serce domu- część II

Zanim napiszę post o Malediwach to dzisiaj przed Wami druga część wpisu o salonie. Na zdjęcia z raju musicie jeszcze poczekać, dlatego że cały nasz wyjazd relacjonowałam moją ulubioną analogową Mamyia 645 i dopiero za kilka dni zobaczę efekty swoich fotograficznych wojaży. Sama nie mogę się doczekać. Przy okazji opowiem Wam co nieco o podróżach w czasie pandemii bo nie ukrywam, że jest dosyć nerwowo. To wszystko jednak, dopiero w przyszłą niedzielę.

Wracając do wnętrz, kiedyś mogłam przeczytać, że moje lampy w salonie przypominają kebaby. Brawo, za kreatywność. Nie raz już zadziwiło mnie, jakie niektórzy potrafią użyć przenośnie na określenie zupełnie prostej rzeczy. Te „kebaby” które widzicie, to jedne z piękniejszych dodatków w moim salonie. Pamiętam jak pierwszy raz zobaczyłam je w nieistniejącym już sklepie House and More, który mieścił się w Galerii Mokotów.
Nie raz przyglądałam się tym majestatycznym lampom z daleka, aż w końcu wszystko dokładnie wymierzyłam w swoim salonie i zakupiłam świecące cudeńka wraz z prowansalską konsolą. Komplet idealnie wpisał się pomiędzy dwa okna, a nad meblem zawisły nasze najpiękniejsze zdjęcia z podróży. Wieczorem zapalone lampy tworzą niesamowity klimat, a ja uwielbiam przyglądać się pamiątkom z wakacji.
Skoro już jesteśmy przy światłach, to spójrzcie przez moment na zasłony. Jak widzicie są one oddzielone maskownicą, a w niej kryją się taśmy ledowe o ciepłej barwie. Zasłony pełnią w moim domu raczej rolę dekoracyjną, a wieczorami podświetlone, wnoszą jeszcze więcej ciepła, którego zawsze jestem spragniona. Warto o maskownicach pomyśleć na etapie wczesnego projektowania. Mnie zawsze denerwowały widoczne żabki, ale może dlatego że w moim rodzinnym domu, byłam skazana na marszczenie i zawieszanie ukrochmalonych, białych firan na oknach. Teraz po prostu wysuwam całą zasłonę z prowadnic i gotowe. Tak zwanych „ żabek” pozbywam się, tuż przed włożeniem zasłon do pralki.

Jak już jesteśmy przy materiałach tekstylnych, to opowiem Wam krótko o wyborach, którymi kierowałam się przy zakupie obić na sofy czy zasłony. Jak to bywa przy dzieciach w moim przypadku musi być: szybko, łatwo i praktycznie. Jeszcze przed paroma laty, miałam w mieszkaniu piękne, żakardowe zasłony. Faktycznie robiły wizualną robotę, jednak wypranie ich graniczyło z cudem. Finalnie 10 sztuk bardzo ciężkich zasłon woziłam na raty do pralni. Nie dość że kompletnie niepraktycznie, to wyobraźnie sobie jeszcze rachunek za pranie...
Tym razem nie popełniłam błędu sprzed lat i zamówiłam zasłony które mogę samodzielnie wyprać w pralce. Pamiętajcie, że wybierając materiał odbiciowy warto zwrócić uwagę na ścieralność czyli określaną w skali Martindale’a odporność na ścieranie. Im wyższy wskaźnik tym lepiej dla nas. Na przykład ścieralność na poziomie 50 000 cykli mówi o tym, że tkanina będzie dobrze wytrzymała na tarcie. Dobrze również zainwestować w materiał, który na przykład nie będzie przyjmował płynów (w przypadku dzieci to ważny element :)) jest to tak zwana hydrofobowość.
O co jeszcze warto spytać przy zakupie materiałów obiciowych do domu? Na pewno o odporność tkaniny na pilling (czyli mechacenie) oraz łatwość czyszczenia.

Obok smacznie śpiącego Stuarta, możecie dostrzec beżowe, druciane kosze, które kupiłam kilka miesięcy temu w MuppetShop. Salon jako serce domu, musi także pomieścić skarby najmłodszego członka rodziny, czyli czytaj „ usilnie staramy się utrzymać porządek w domu.” Muszę przyznać, że jak na razie nam się to całkiem nieźle udaje i wszystkie: misie, laleczki, świnki Peppy i inne urocze stworzenia znajdują swój dom w koszach, co cieszy moje pedantyczne oko :)
Na koniec chciałabym, abyście zwrócili uwagę na dwie ostatnie kwestie. Przede wszystkim shuttersy, którymi zabudowane są grzejniki. Taki styl zabudowy pozwala swobodnie przenikać ciepłemu powietrzu do pomieszczenia i nawiązuje do reszty domowej stylizacji. Jak Wam już wspominałam we wcześniejszym wpisie, kiedyś marzyły mi się shuttersy na oknach, ale niestety wnętrze stałoby się bardzo ciemne i przytłaczające. Jak to się mówi: „ jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma” i tym właśnie sposobem shuttersy pojawiły się na grzejnikach i zabudowach mebli, dzięki czemu przeniosłam do wnętrza trochę ukochanej Prowansji.

Na parapecie możecie dostrzec moje perełki, czyli mini szklarnie w szprosy, które wnętrze wypełniają kwiaty lub ozdoby charakterystyczne dla danej pory roku. Niedługo znajdą się w nich krokusy i żonkile, później lawenda, a na jesień wrzos lub rożnego rodzaju fikuśne małe dynie. Te urocze dodatki są dla mnie tak ważne, że kiedyś na pewno poświęcę im osobny wpis. Tym czasem właśnie wylądowałam w Warszawie i kończę ten wpis, by w końcu jak najszybciej ucałować swoją bandę trzech Królików :)

Wasza Ciotka

Tu bije serce domu

To nie będzie za długi wpis i tym razem postawię na zdjęcia. Nie tylko dlatego, że jestem w pięknych okolicznościach przyrody. Właśnie widzę przed sobą morską lagunę, wysokie palmy i piasek jak mąka pszenna typu 500 :) Niech Was nie zmylą te cudowne opisy, gdyż ja po prostu... zapomniałam komputera i piszę ten tekst na telefonie, poprawiając te dwa zdania napisane powyżej już jakieś dwadzieścia razy. Sami wiecie... nie chciałabym sie nabawić rozstroju nerwowego na wymarzonym urlopie, na który czekałam 14 lat, ale nie chciałabym Was zawieść, bo wiem że dużo osób czeka na coniedzielny wpis.
Skupiając się na salonie i korzystając z okazji, że mój Małżonek właśnie chrapie w domku krytym strzechą (jejulu jak mu fajnie) opowiem Wam co nieco o sercu mojego domu.
Czysto i przejrzysto? ha-ha-ha! Na codzień jest tutaj bałagan, a na ławie leży: rozebrana lalka Barbie, ”Kukbuk Dzieciaki”, nasiona rzeżuchy, Capitan Ameryka przebrany za Iron Mana i takie tam inne dziecięce artefakty. Robiąc zdjęcia tuż przed samym wylotem na Malediwy, zsuwałam wszystko zamaszyście na podłogę, tak by nie było widać bałaganu w kadrze :) Kocham porządek, ale utrzymanie go przy trójce dzieci w moim przypadku oznaczałoby rezygnację z jakiekolwiek życia na rzecz ściereczki z płynem czyszczącym. Kiedy zauważyłam, że moje wieczory zamiast na odpoczynku spędzałam na namiętnym czyszczeniu piekarnika, doszłam do wniosku, że to nie ma sensu i po prostu muszę to najzwyczajniej w świecie pisząc- olać.


Zacznijmy od lampy, bo to mój najnowszy zakup. Oczywiście jak zawsze, to i tym razem także mała anegdota. Lampa ma średnicę 140 cm, więc jest naprawdę spora i sami widzicie, że jest pokaźnych rozmiarów. Kiedy przyszła paczka z Petite Friture Vertigo, wyglądem przypominała niewielkich rozmiarów paczuszkę. Nastawiłam się porządnie, klękając przy niej i chcąc podnieść zapewne tę bardzo ciężką lampę. Paczka o mało nie wypadła mi z rąk, uderzając tym samym o sufit. Jak się okazało to nowoczesne cudeńko wykonane jest z ultralekkiego włókna szklanego i lampę mogłabym trzymać dwoma palcami, niewiarygodne, ale prawdziwe. Jej dużym atutem jest to, że świetnie pasuje do nowoczesnych wnętrz jak i klasycznych wystrojów. Widziałam ją kilkanaście razy w zupełnie innych pomieszczeniach i za każdym razem Petit Friture wyglądała bombowo.

Zostawmy już lampę, bo o niej można pisać bez końca i zajmijmy się domową roślinnością. Jeszcze rok temu w miejscu palmy i szeflery, stało tu piękne drzewo oliwne, którego jak widać już nie ma. Spokojnie... nie skończyło jako drewno na opał, ale jest na zewnątrz i robię wszystko aby doszło do siebie (czyt. ratuję je). Drzewo oliwne latem lubi słońce i ciepło, a zimą chłodek, tak około 12-17 stopni. Niestety nasze zimy to centralne ogrzewanie, suche powietrze i ciepło utrzymywane przez grzejniki, a drzewa które waży ponad 200 kilo nie przeniesie się za pstryknięciem palca do chłodnego pomieszczenia. Mój błąd, za który zapłaciłam wysoką cenę. Nie chodzi o pieniądze, ale mam ogromny żal do siebie i nie wiem czy oliwkę da się uratować. Obecnie stoi pod dachem na tarasie owinięta agrowłókniną, aby nie dobiły jej nasze mrozy :/ Mam jeszcze nadzieję, że będzie dobrze i będę mogła ją Wam pokazać piękną i okazałą na moim tarasie.

Dwie kanapy, które widzicie zrobione są na zamówienie u tapicera i to oznacza, że nie można ich kupić w żadnym firmowym sklepie. Z jednej strony chciałam utrzymać w domu biele i szarości, które kocham. Z drugiej strony bardzo nie lubię nudy i wnętrz, które wyglądem przypominają szpitalne korytarze, dlatego zdecydowałam się na delikatny wzór na oparciu kanapy. Niby nic, a już nie jest nudno oraz monotonnie. Do całości dodałam jutowe, duże poduchy z Zara Home, a zamiast doniczek kosze wykonane z tego samego materiału , które dodają ciepła całemu wnętrzu.

Kiedyś marzyły mi się w oknach białe shuttersy, ale niestety nasz salon zlokalizowany jest w większości od wschodniej strony, co oznacza że przez większość dnia jest dosyć ciemno, a ja na tym punkcie mam delikatnego bzika. Już podczas remontu, na planie rozbudowy umieściłam 8 dodatkowych okien, tak aby w domu było jeszcze jaśniej. Inwestycja w shuttersy w tym wypadku raczej mija się z celem, dlatego zaprojektowałam meblościankę i wszystkie zabudowy kaloryferów z shuttersami, tak aby chociaż w jakiejś części zaspokoić swoje wizualne pragnienia. Obiecuję że to tylko mała część i tak naprawdę wstęp do wnętrzarskich artykułów.

To na co mogę zwrócić Wam uwagę, to abyście jeszcze przed remontem, budową czy projektem mebli spróbowali umieścić odpowiednio sprzęt w danych miejscach. Później może okazać się, że na przykład Wasz ukochany wazon wcale nie zmieści się na danej półce, a płyta DVD będzie wystawać z mebla.
Zabudowa w salonie, była projektowana przeze mnie, tak aby pasowała dokładnie pod każdy sprzęt. Zwróćcie uwagę, że wszystko ma swoje miejsce. Przed narysowaniem projektu, zmierzyłam dokładnie wszystkie sprzęty i rzeczy które miały docelowo się w tej zabudowie zmieścić: począwszy od płyt DVD, po sprzęt RTV i nagrody Cezarego, które stoją na górnych półkach.
Miało być krótko i na temat, a okazało się że właśnie wskoczyło 830 wyrazów, nie dostałam nerwicy od klawiatury na ekranie i mam się całkiem dobrze :)

Wasza Ciocia Edyta

Kuchnia- zapraszam jeszcze raz.

Dzisiaj niedziela, tak że przed Wami druga część artykułu o mojej kuchni. Był już stół, lampy w kształcie uroczych czajników i magiczna półka z antykwariatu.
Zacznijmy zatem po kolei, czyli od prawdziwej włoskiej królowej mojej kuchni- czarnej kuchenki gazowej Lofra. Zanim zaczęłam w ogóle marzyć o powrocie do domu i jego remoncie, zbierałam w swoim segregatorze różnego rodzaju inspiracje. Na pierwszych stronach można było znaleźć mnóstwo zdjęć kuchenek w stylu retro. Wiedziałam, że jak tylko kiedykolwiek przyjdzie mi zamieszkać w innym miejscu, to na pewno takowe cacko będę posiadać. Złote uchwyty tej kuchenki tworzą niesamowicie elegancki klimat, a elementy te idealnie współgrają z kolorystyką płytek Ceracasa i kwadratowym dekorem pośrodku pomieszczenia. Dlaczego akurat kuchenka na gaz? Generalnie mnie to było obojętne, ale mój Mąż uparł się, że w przypadku wybuchów na słońcu czy najazdu obcych z Marsa, którzy odetną nas od prądu to przynajmniej ugotujemy sobie zupę (ja jednak uważam, że po ciemku będzie ciężko). Kuchenka ma jedną wadę, która nazywa się „cena”. Przy moim budżecie, który z góry sobie narzuciłam remontując dom, musiałam zrezygnować z mebli na rzecz tego urządzenia. Często pytacie mnie na Instagramie o tę kuchenkę i mogę śmiało napisać, że jestem bardzo zadowolona, iż zdecydowałam się akurat na ten model. Faktycznie w tym przypadku elegancja idzie w parze z jakością i funkcjonalnością, a dla mnie to kolejny dowód, że gra była warta świeczki.

Tak duża kuchenka wymaga też odpowiedniej oprawy w postaci dobrze dobranego wyciągu/okapu. Na punkcie kuchennych zapachów mam prawdziwego świra, o czym zapewne przekonacie się jeszcze niejednokrotnie. Boczna zabudowa kuchni, to nie tylko celowy efekt wizualny, ale przede wszystkim osłona przez wydostawaniem się przykrych aromatów na cały dom. Odpowiednio podłączony okap oraz osłona z zabudowy kuchennej daje niesamowite efekty, chociaż jestem zdania że zawsze mogłoby być jeszcze lepiej :) Jeżeli kiedykolwiek zdecydujecie się na takie rozwiązanie jak ja, pamiętajcie aby odpowiednio zabezpieczyć boczne ściany zabudowy od strony kuchenki. Ja postawiłam na osłonę szkłem i jestem bardzo zadowolona. Przede wszystkim drewno nagrzewa się, czego bardzo się bałam, a poza tym łatwiej jest zmyć tłuszcz ze szkła niż z białego MDF-u.
Boczne ściany zabudowy kuchni też są dobrze zagospodarowane. Jak można zauważyć na zdjęciu zaprojektowałam w nich podłużne, otwierane szafeczki na herbatę i makarony :)
Moja rada przy projektowaniu kuchni jest prosta, ale bardzo przydatna.

Przed przystąpieniem do prac, zmierzcie dokładnie wysokość wszystkich ulubionych produktów spożywczych i zastawy, bo później może okazać się, że butelka z olejem nie zmieści się tam, gdzie wcześniej zaplanowaliście ją umieścić. Na pierwszy rzut oka wydaje się to być dosyć kuriozalne i śmieszne, ale wierzcie mi, że wykonać kuchnię to nie lada sztuka. Prawdziwym wyzwaniem jest zrobienie jej zgodnie z naszymi planami i zamysłami. I tutaj przechodzimy do tego, co być może nie do końca dobrze przemyślałam w tej mojej ukochanej kuchni. Po jej prawej stronie są dwie duże zabudowy w których z jednej strony mieści się lodówka, a z drugiej zamrażarka. Sam pomysł jest w porządku, ale teraz wiem, że brakuje mi właśnie jednego skrzydła na to, aby schować gdzieś: wiadro, zmiotkę i środki czystości. Jak się okazało wysuwana szafka spod zlewu, nie udźwignęła ilości ścierek i płynów do mycia różnego rodzaju powierzchni. Z perspektywy czasu wiem, że łatwiej byłoby biegać do piwnicy co jakiś czas po mrożonki, niż codziennie po wiadro z mopem :)

Jeżeli mówimy o czystości, to jak pewnie zauważyliście zabudowa kuchenna sięga samego sufitu. To najlepsze co mogłam zrobić z kilku powodów. Po pierwsze taki trik, a ściślej mówiąc szklane witryny sprawiają wrażenie wyższego pomieszczenia, mimo iż w tym starym budownictwie wysokość to jedyne 260 cm. Po drugie z doświadczenia wiem, że zbierający się na szafkach kurz pomieszany z oleistymi substancjami są zabójczo ciężkie w czyszczeniu. Pamiętajcie jednak, aby w wypadku takiej zabudowy do sufitu, nie zapomnieć o kratce wentylacyjnej.

Kran też należy wcześniej odpowiednio przetestować albo dopytać się mądrzejszych od siebie. Nie ma chyba nic gorszego jak woda pryskająca w twarz podczas zmywania naczyń. Ja zainwestowałam w wysoki kran z wyciąganą wylewką (i tutaj w google sprawdzałam budowę baterii kuchennej) czyli tej części, dzięki której swobodnie mogę umyć zlew lub nalać wodę do większego garnka (nie gimnastykując się przy tym przekręcając odpowiednio garnek z którego i tak wylałoby mi się połowę wody przy wyjmowaniu ze zlewu).

Na deser zostawiłam szklane drzwi ze szprosami, czyli taki element mojego domu, w który zainwestowałam później. I tu pojawia się pytanie: kuchnia razem z salonem czy osobno? To zależy. Jak już wcześniej wspominałam nie lubię kuchennych zapachów unoszących się po całym domu, tym bardziej że mam dziewięć zasłon w salonie, które uwielbiają wchłaniać wszelkie zapachy. Drzwi to również jedna z lepszych moich inwestycji. Mogę je otworzyć i wtedy kuchnia z salonem tworzą jedną całość. Nawet jak je zamknę to przeszklenia nie zamykają przestrzeni, a jednak zatrzymują wszystkie nieprzyjemne zapachy.

Na razie to wszystko, ale tak jak wspomniałam do kuchni będziemy powracać. Zapewne coś przeoczyłam, ale jeżeli macie jakiekolwiek pytania piszcie do mnie na Instagramie. Postaram się na nie odpowiedzieć lub nawet poświęcić kolejny wpis na blogu.

Wasza Ciotka :)