Malediwy Q&A

W marcu 2021 roku, już napisałam dosyć długi artykuł o Malediwach. Możecie go znaleźć tutaj. http://www.justkeepliving.pl/blog/3 (trzeba zjechać w dół strony) Wiem, wiem nadal brakuje zakładek na blogu, ale już niedługo się pojawią i ułatwią wyszukiwanie poszczególnych wpisów. Obiecuję.

Tak jak napisałam na Instagramie, postanowiłam zorganizować dla Was Q&A i odpowiedź na Wasze pytanie. Myślę, że sporo znajduje się już w artykule powyżej, ale kto pyta nie błądzi :)

1) Jaki jest koszt wyjazdu na Malediwy?

To zależy od kilku czynników. Po pierwsze od tego w jakim sezonie chcecie jechać na Malediwy. Tzw. „high season” jest najdroższy i trwa od listopada do marca, a jest on związany z porą suchą, która w tym czasie króluje na wyspach. Oczywiście taniej będzie od kwietnia do października, jednak w porze deszczowej może padać cały dzień i nic z tym nie zrobicie. Będzie się wkurzać, odbywać kłótnie rodzinne i wyjedziecie obiecując sobie, że już nigdy na te Malediwy nie wrócicie. Czasami warto odczekać, odłożyć i jechać wtedy, kiedy pogoda jest względnie pewna.
No to ile kosztują takie wakacje? Znam takich, którym udało się kupić pobyt na Malediwach z przelotem przez biuro podróży za około 6 tys. zł za osobę na 7 dni. Znam również takich, którzy wyjechali na własną rękę, mieszkali w Male w małych pensjonatach i pewnie kosztowało to ich około 3-4 tys. zł za osobę. Jeżeli jednak planować dłuższy wyjazd i hotel na wysokim poziomie to cena może sięgać nawet 15 tys. zł za osobę za 7 dni.
Może okazać się jeszcze, że jesteś milionerem, to wtedy możesz zamieszkać w One and Only, który kosztuje 100 tys. zł za 7 dni dla dwóch osób :)
Ja osobiście nie korzystam z usług biur podróży. Za dużo razy rozczarowałam się ich usługami i od tej pory planuję wyjazdy sama. Zamiast czarteru lecę Emirates z przesiadką w Dubaju, a za pośrednictwem booking.com rezerwuje hotele. Wiem, że są tacy, którzy chwalą sobie bezpośrednie loty. Ja jednak za nimi nie przepadam.

2) Ile się leci?

Jeżeli bezpośrednio z biurem podróży, to około 11,5 godziny. Jeżeli z przesiadką w Dubaju to 5,5 godziny z Warszawy do Dubaju oraz z Dubaju na Male 4 h.

3) Czy widzieliście może jak ktoś bierze tam ślub? Zastanawiam się nad taką opcją? Bez rodziny, sami w pięknym miejscu.

Jeżeli nie masz problemu z tym, aby uroczystość odbyła się tylko we dwoje, to czemu nie :) Uważam, że to super pomysł i piękna pamiątka. Hotel chętnie pomoże w organizacji takiej uroczystości. W Diamonds Athuruga, gdzie teraz byliśmy obecnie pracuje Pani Gosia z Polski, która na pewno pomoże w organizacji ślubu.

4) Czy nie jest nudno?

Kiedy zobaczyłam pierwszy raz wyspy (jeszcze z lotu ptaka) przysięgam, że pomyślałam sobie: „Ja pierdzielę, zanudzę się na śmierć” ale wcale tak nie było. Warto przede wszystkim dobrze poznać wyspę na której się jest. Każdy hotel oferuje mnóstwo atrakcji takich jak: sunset fishing, snorkeling, windsurfing, wyprawy na: delfiny, żółwie czy płaszczki. Dla chcącego nic trudnego. Ja biegałam cały czas z aparatami i kamerami, pływałam i byłam zafascynowana rafą koralową. Nie nudziłam się ani przez chwilę, ale też jestem takim typem, który nie umie leżeć na leżaku z gazetą i zawsze znajdę sobie jakieś atrakcje.

5) Gdzie lecieć z dzieckiem?

W Diamonds Athuruga byliśmy sami, za to z dziećmi jeździmy do Velassaru, ze względu na to, że hotel jest położony blisko Male i co za tym idzie bliżej nam do szpitala i jakiejkolwiek cywilizacji. W wyborze hotelu podczas rodzinnych wypraw, to kryterium dominuje wszystkie inne: „odległość do szpitala czy lekarza” Velassaru jest dużo droższy, choćby nawet przez to, że nie oferuje opcji all inclusive, którą ma Diamonds Athuruga, ale zawsze coś za coś.

6) Jak wygląda sprawa testów?

O tym pisałam już tutaj http://www.justkeepliving.pl/blog/3 i za wiele się nie zmieniło. Obowiązkowy jest test PCR 96h przed wylotem na Malediwy (czas pobrania próbki).
Należy również 24h przed wylotem zarejestrować się na stronie https://imuga.immigration.gov.mv oraz wypełnić formularz zdrowotny. Aby wylecieć na Malediwy musicie posiadać kod QR, który wyświetli się po poprawnym wypełnieniu formularza.

7) Czy mama była zadowolona i jakie wrażenia miała?

Moi rodzice powiedzieli, że to był ich najpiękniejszy wyjazd w życiu. Więcej pisać nie trzeba.

8) Czy można wieźć alkohol?

Nie :) ale zawsze można spróbować. Niektórym udaje się, a jeszcze innym alkohol zostaje skonfiskowany na granicy i będziesz go mógł odebrać przy wyjeździe do Polski. Dlatego zawsze warto jednak rozważyć opcję all inclusive. W hotelach alkohol jest dostępny.

9) Czy czujemy się w 100 bezpiecznie jako turyści w odległych zakątkach świata?

Ja kocham podróżować i dla mnie stało się to wielką pasją. Jak wiadomo pasja jest o tyle zgubna, że przestaje się czasami myśleć o konsekwencjach niewłaściwych wyborów. To zupełnie tak jak z miłością :)
Wychodzę z założenia, że „jak ktoś ma pecha to i w drewnianym kościele cegła mu na łeb spadnie” Oczywiście są takie miejsca do których nie pojechałabym z dziećmi, ale sama mogłabym góry przenosić i nie zastanawiam się zbytnio co złego mnie czeka. Raczej zastanawiam się nad ty, co dobrego mnie spotka.
Oczywiście podróżowanie w czasie COVID nie należy do tych przyjemnych, bo zawsze może okazać się, że nie wyjedziesz, bo: dane państwo zmieni zasady podróżowania czy po prostu zachorujesz.

10) Jest sens jechać z dziećmi? Są jakiekolwiek atrakcje?

To zależy. Dla moich dzieci wyjątkowo wystarczającą atrakcją jest brak szkoły. Do tego woda, piasek i jak to się mówi: „Oprócz błękitnego nieba, nic mi więcej nie potrzeba”.
Dzieciaki warto wcześniej przygotować na taki wyjazd, zadać im pracę w postaci opracowania mini- przewodnika po Malediwach. Niech wcześniej napiszą co chciałyby zrobić na wyspie. Warto dzieciaki zaopatrzyć w specjalne buty do wody oraz maski (https://www.decathlon.pl/p/maska-pelnotwarzowa-do-snorkelingu-dla-dzieci-subea-easybreath-junior-xs/_/R-p-308764?mc=8573246) Dzięki takiemu sprzętowi, będą mogły oglądać podwodny świat, który nie zobaczą nigdzie indziej, a na pewno nie nad Bałtykiem :)

Dla dzieci bardzo atrakcyjna będzie obserwacja przyrody: małe rekiny, kraby, jaszczurki, płaszczki czy nietoperze, które są szczególnie aktywne późnym popołudniem.

11) Jak z chorobami tropikalnymi? Malaria, Zika?

Nie ma obowiązku szczepienia się przeciwko chorobom tropikalnym lecąc na Malediwy. Nigdy nas nie spotkało nic złego na Malediwach, za to ostatnio jak byliśmy w Szklarskiej, to Rita po jednej wizycie w basenie, wymiotowała do 2.00 w nocy. Jak widzicie różnie to bywa.
Malediwy są bardzo czyste, przynajmniej te hotele w których my byliśmy.
Diamond Athuruga dodatkowo ma swoją klinikę i lekarza, który czuwa nad zdrowiem gości.
Oczywiście warto przed takim wyjazdem odwiedzić swojego lekarza jeszcze w Polsce i poprosić o listę podstawowych leków. Ja biorę ze sobą nawet mały nebulizator.

12) Lepiej kupić wycieczkę z all inclusive czy oddzielnie lot i hotel też a all?

Ja nie mam miłych wspomnień z lotami czarterowymi :) więc nie wiem czy będę obiektywna w tym wypadku. Jeżeli macie zamiar lecieć z małym dzieckiem i lot czarterowy jest przez noc, to pewnie lepiej będzie dla Was jak dziecko zapadnie w objęcia Morfeusza i wykupicie pakiet w biurze podróży.
Jeżeli jednak nie lubicie długich lotów „longiem”, to Emirates pisząc po młodzieżowemu „wymiata” i oferuje łóżeczka dla dzieci do 2 roku życia.

Witaj w raju- Malediwy

Ten wpis będzie wyjątkowy i nie chodzi tu tylko o miejsce naszej podróży, czyli rajskie Malediwy, ale ilość zdjęć wykonanych moją ukochaną analogową Mamiya 645. Przed Wami około 100 pięknych analogowych zdjęć.

Muszę jakoś uporządkować ten wpis i zanim zacznę opowiadać o samych wyspach, to najpierw wezmę pod lupę sam pomysł podróżowania w czasie pandemii. No cóż… Było bardzo nerwowo, bo 9 dni przed naszym wyjazdem w Antka klasie potwierdzono koronawirusa, a trzy dni później Rita dostała gorączki. Zaczęłam się żegnać z naszym wyjazdem i odłożyłam pakowanie walizek na dzień przed wylotem. Finalnie okazało się, że to wszystko było tylko zbiegiem okoliczności, a ja we czwartek w nocy pakowałam walizkę, aby w piątek rano wsiąść do samolotu.
Jeżeli chcecie pomyśleć o wyjeździe, musicie spełnić parę warunków. Po pierwsze 72h przed wylotem w przypadku Dubaju i 96h w przypadku Male, wykonać test PCR w kierunku koronawirusa. To nie koniec. 24h przed przylotem na Malediwy, jak i wylotem z Malediwów musicie posiadać specjalny kod QR, który można uzyskać wypełniając Traveller Health Declaration. W pierwszej kolejności należy się zarejestrować na stronie IMUGA, a następnie wypełnić odpowiedni formularz. No i ostatnia kwestia. Wasz hotel na Malediwach musi znaleźć się na specjalnej liście akredytowanych hoteli, które możecie odwiedzić w czasie pandemii.

Niby nic, ale obiecałam sobie, że jak już znajdę się w samolocie to się upiję… Oczywiście obiecanki-cacanki, bo padłam jak kawka. Nocne pakowanie paczek dla Sky and Soul, szycie prototypów nowej kolekcji i dzienne obowiązki sprawiły, że ledwo widziałam na oczy. Z podróży niewiele pamiętam, bo odsypiałam ostatnie dni w każdej pozycji. Naszą podróż podzieliliśmy na dwa etapy. W Dubaju wylądowaliśmy około 22.30 i z premedytacją kolejny lot na Malediwy zaplanowałam na poranek. W czasie pandemii chciałam unikać czekania i spania w poczekalniach, gdzie jest pełno ludzi. Wynajęliśmy sobie hotel, który mieści się na samym lotnisku w Dubaju, zjadłam najbardziej obrzydliwy ramen w moim życiu, ale za to rano o 10.00 wypoczęci wsiedliśmy do samolotu, aby po 4 godzinach wylądować w istnym raju.
Sam widok wysp z lotu ptaka, wywołał u nas niesamowity entuzjazm.

Gdy już w końcu wylądowaliśmy, łódź zabrała naszą dwójkę do hotelu oddalonego od Male- stolicy Malediwów, jakieś 25-30 minut. Cóż mogę napisać? Gdy ściągnęłam buty wchodząc na wyspę, po raz kolejny założyłam je wyjeżdżając z hotelu.
W życiu nie widziałam tak pięknej przyrody, intensywnej zieleni, boskiego lazuru i wielobarwnego dna oceanu.
Nie słychać warkotu samochodów, krzyków i pretensji, za to widać piękne uśmiechy i wdzięczność do drugiego człowieka. Kiedyś słyszałam taki zwrot: „Tutaj czas płynie zupełnie inaczej” i pomyślałam sobie, że to jakaś kompletna bzdura i kolejna kalka słowna powtarzana bez zastanowienia. Myliłam się. Są jednak miejsca na ziemi, gdzie czas płynie zupełnie inaczej, a że my wyruszyliśmy w naszą zaległą podróż poślubną bez dzieciaków, to faktycznie zasmakowaliśmy zupełnie innego rodzaju relaksu. Dotąd był on nam nieznany lub słyszeliśmy o nim tylko w opowiadaniach naszych znajomych. Moment w którym nie musisz przez cały czas być na tak zwanym standby’u był nam obcy, gdyż zawsze priorytetem były dla nas potrzeby dzieciaków.
Jadąc na Malediwy warto zabrać ze sobą sprzęt do snorkelingu. Szczególnie rano różnokolorowe rybki żerują przy brzegu i to idealny czas na podwodne obserwacje. Pamiętajcie, że wyspy są krajem muzułmańskim, tak że weekend przypada tutaj na piątek i sobotę, a najlepszy czas na podróże są od listopada do końca marca.

Codziennie przed zachodem słońca spacerowaliśmy boso po całej wyspie, obserwując niezwykłą roślinność i zwierzęta. Plaże pełne są krabów, które aktywne są szczególnie wieczorami i nocą. W krzakach chowają się gekony oraz jaszczurki, a na płyciznach można spotkać płaszczki.
Któregoś wczesnego wieczoru nad głowami przeleciało mi coś naprawdę dużego, wyglądem przypominającego nietoperza. Powiedziałam Czarowi, że chyba właśnie nietoperz przeleciał nad nami, na co on z niedowierzaniem odparł: „to niemożliwe”. Ach ten Pazur i wybrzmiewający w jego głosie sceptycyzm… Okazało się, że miałam racje, a Malediwy to dom Rudawki wielkiej potocznie zwanej „latającym lisem” Zwierzęta te są bardzo aktywne wieczorem, kiedy szukają miejsca do snu, gdyż ten gatunek nietoperzy nie posiada zmysłu echolokacji (czyli nie potrafi latać w ciemności). Rudawka zamieszkuje głównie Cejlon i Indie oraz jest największym spośród wszystkich gatunków nietoperzy. Wierzcie mi, że naprawdę robią niesamowite wrażenie, a rozpiętość ich skrzydeł sięga 170 cm. Spójrzcie na fotografie tego drzewa. Te czarne worki zawieszone na gałęziach, to śpiące „latające lisy”, wiszące oczywiście głową w dół…

Co wieczór chodziliśmy obserwować zachód słońca na specjalnym tarasie, gdzie gościliśmy się lokalnym piwem i solonymi migdałami. Kelner- hindus z bujną czupryną nawet zasugerował Czarowi, że jedzenie mieszanki studenckiej dobrze robi na włosy, jednak Pazur odpowiedział, że próbuje od wielu lat i na niego jakoś to nie działa :D. Niezrażony tym kelner odpowiedział- widocznie za mało jesz…

Niewątpliwie plusem podróży w pandemii są atrakcyjniejsze ceny, chociaż same Malediwy są bardzo drogie, a piwo to koszt około 8-10 $. Do każdego rachunku doliczany jest również nie tylko podatek, ale i serwis. W przypadku naszego hotelu było to 15% i faktycznie do ostatecznego rachunku dochodziło około 27% dodatkowych kosztów.
Teraz trochę o pogodzie, czyli o tym co sprawiało mi największą frajdę. Temperatura w ciągu dnia to około 28 stopni Celsjusza, zaś w nocy 26 stopni. W ciągu dnia 2-3 razy padał bardzo mocny deszcz, który trwał około 15 minut. To dzięki temu roślinność na Malediwach jest taka soczysta, bujna i kolorowa. Wieczór i noc w przypadku naszego pobytu był czasem sztormów, chociaż nie były one jakoś bardzo przerażające. Bardziej przestraszyłam się, gdy po przybyciu do hotelu zobaczyłam w szafie kamizelki ratunkowe oraz latarki. Jak się okazuje obszar rajskich wysp narażony jest na tsunami, a w 2014 roku podczas takiego zdarzenia zginęło 108 osób, a 14 wysp zostało zalanych i ewakuowanych. Na domiar złego, jeden nadgorliwy internauta ( na pewno z troski) napisał w jednym z komentarzy pod moim postem, żebyśmy zobaczyli sobie film „Niemożliwe”. Znam ten film i wiem, że jest to gatunek katastroficzny oparty na faktach o tsunami na Oceanie Indyjskim w 2004 roku. Panu bardzo dziękuję, ale szczęśliwie jestem już w Warszawie. Tutaj co najwyżej katastrofa kanalizacyjna…

Nie wszystko złoto co się świeci, a ja lubię zawsze poznać drugą stronę medalu. W tym przypadku było nie inaczej. Będąc na takiej wyspie nasuwają się podstawowe pytania: „Skąd hotel czerpie prąd”? „Co ze śmieciami?” „Czy mimo wysoko opłacanego serwisu, tutaj również mamy do czynienia z tanią siłą roboczą?”
Prąd na wyspie czerpany był z agregatu, który mieścił się na środku wyspy, tuż obok wysokiej wieży z wieloma antenami. Problem polega na tym, że urządzenia te, nie są zaznaczone na hotelowej mapie, więc współczuję temu, kto trafi na domek blisko agregatu… Buczenie 24h na dobę gwarantowane, a do tego dym z pracy maszyn.
Ze śmieciami jest jeszcze większy problem, bo Malediwy naprawdę nie mają co z nimi zrobić. Niedaleko Male mieści się wyspa o nazwie Thilafushi, która jest niczym innym jak wielkim wysypiskiem i spalarnią śmieci. Przykładowo w 2015 rajskie wyspy odwiedziło około 1,3 mln turystów. Niestety to czarna strona Malediwów, gdyż śmieci i substancje toksyczne przedostają się do gruntu i wody. My również parę razy wyłowiliśmy plastikowe butelki z oceanu. Jak widać wrażliwość ludzi na ekologię nadal jest zbyt mała, a smród spalanych śmieci z Thilafushi był pewnego dnia nie do wytrzymania (niestety widzieliśmy ją z naszej wyspy oraz czarny dym unoszący się do nieba)
Co z pracownikami? Jak zapewne wiecie Malediwy położone są nieopodal Indii, dlatego będąc w tym kraju warto zaopatrzyć się w zapas herbat. Pracownikami resortów są w większości rodowici Malediwczycy- potomkowie Syngalezów i Drawidów, a każdy kto na stałe chce mieszkać i pracować na terenie wysp, musi przyjąć islam. Jakiekolwiek inne wyznania religijne są na Malediwach zabronione z zastrzeżeniem, że nie dotyczy to turystów.
Zastanawiałam się również, czy tak jak w przypadku Dubaju, na wyspach także mamy do czynienia z tanią siłą roboczą? Niestety tak, chociaż zależy to od hotelu i samego pracodawcy. O ile na ręce kelnera zauważyłam najnowszy Apple Watch, to osoby odpowiedzialne za utrzymanie porządku (głównie hindusi) pracują za przysłowiowe grosze.

Nie chciałabym tego wpisu kończyć smutnym akcentem, ale lubię obiektywnie spojrzeć na wszystkie kwestie, tym bardziej te związane z podróżami. Czas pandemii nie jest najlepszym momentem na wojaże, tym bardziej, że kosztowało mnie to sporo nerwów. Same Malediwy są dla mnie jednym z cudowniejszych miejsc jakie w życiu widziałam i na pewno chciałabym to niezwykłe miejsce pokazać dzieciakom. Już nawet zaczęliśmy zapełniać kolejną skarbonkę :)

Dominikana- Punta Cana i okolice

Wpis o Dominikanie zajął mi trochę czasu. Może dlatego, że miałam do sprawdzenia i wybrania dla Was kilkanaście zdjęć spośród tych 5000 (!), które zrobiłam podczas mojej wizyty na tej wyjątkowej wyspie.

Wiele osób pytało mnie czy to odpowiednie miejsce na  podróż z małymi dziećmi. To zależy.

Jeżeli Wasze pociechy kochają dalekie wojaże, to jak najbardziej jest to odpowiednie miejsce na rodzinną podróż. 

Amelia, Antek i Rita czuli się fantastycznie. No bo czemu nie? Słońce, ciepło, piasek, woda, baseny, piękna przyroda i kokosy prosto z palmy. 

Jeśli wybieracie się w tak daleką podróż, dobrze wcześniej zapytać o oferty biur podróży lub wykupić bilety czarterowe. Tylko takie gwarantują Wam bezpośredni lot z Polski do Punta Cana.

Na samym lotnisku powinniście uzbroić się w cierpliwość. Już podczas lotu, będziecie musieli wypełnić parę dokumentów, a na miejscu czeka Was trochę punktów kontrolnych. 

Do samego hotelu Paradisus Punta Cana dotarliśmy bardzo późno, lecz już wtedy ogrom zieleni i zapach morza zrobiły na nas niebywałe wrażenie. Sam obiekt jest tak duży, że można przemieszczać się meleksami, my jednak stanowczo preferowaliśmy spacery :)

Następnego dnia, przywitał nas bardzo miły ogrodnik i wręczył do picia kokosy prosto z palmy. Mimo, iż nasza oferta przewidywała usługi all inclusive, Dominikańczycy bardzo liczą na choćby dolara napiwku. Ich pensje są bardzo małe i tak naprawdę, to tak zwane tipy od przyjezdnych pozwalają im godnie zarobić. Średnia pensja lokalnego mieszkańca wyspy to około 200 dolarów miesięcznie. Dominikana słynie przede wszystkim z uprawy ryżu, trzciny cukrowej, kokosów czy tytoniu z którego ręcznie wyrabia się słynne na całym świecie cygara. 


Ubóstwo i bieda są widoczne na wyspie poza hotelowymi murami, niemalże na każdym kroku. Mimo, iż samym tubylcom nie powinno być do śmiechu, są oni pełni życzliwości; uwielbiają się bawić i tańczyć.

Niestety w parze z zabawowym trybem życia Dominikańczyków, idą popularne na wyspie używki takie jak: alkohol, narkotyki i hazard. Dominikana jest punktem przerzutowym kokainy między Ameryką Północną, a Ameryką Południową. Polacy również niechlubnie zasłynęli w tej dziedzinie, jak na przykład w 2011 roku, kiedy to jeden z naszych rodaków próbował przemycić narkotyki w żołądku. 

Lokalne drogi nie należą do najbezpieczniejszych. O ile można wybaczyć, że są one po prostu dziurawe i bez odpowiednich oznaczeń, to na samej wyspie nie obowiązują kierowców ograniczenia spożywania alkoholu. Rzecz jasna, samochody na Dominikanie są dobrem luksusowym, a większość tubylców przemieszcza się na motorach. Jeden podróżujący na dwukołowcu według Dominikańczyków jest marnotrawstwem, także widok trzech osób na jednym motorze, nie jest niczym nadzwyczajnym

 

Jeżeli popatrzycie na mapę, dobrze widać, że Dominikana sąsiaduje z Haiti. Tu się zatrzymam na dłuższą chwilę. 

Dominikańczycy nie lubią i boją się Haitańczyków. Na samej Dominikanie oprócz chrześcijaństwa dominuje  tak zwane białe voodoo. Oczywiście konflikty zbrojne, toczone pomiędzy Dominikaną i Haiti tylko nasilały ich napięte stosunki, ale warto zauważyć, że Haitańczycy są wyznawcami czarnego voodoo, który w oczach mieszkańców Dominikany, jest niczym innym jak czarną magią. 

Jaka jest więc różnica pomiędzy białym voodoo, a czarnym voodoo?

Białe voodoo to w najprostszych słowach mieszanka chrześcijaństwa z astrologią i wróżeniem czyli spirytyzmem. W każdych tradycyjnych rytuałach obecne są obrazki świętych, a same modły mają na celu przyciąganie dobrej energii. Czarne voodoo to nic innego jak rzucanie klątw i złej energii na osoby trzecie. W wierzeniach tych, istnieje mocne przekonanie o wskrzeszeniu zmarłych, (zombie) poprzez podanie żywemu trucizny, która działa przez krótki czas, ale na jej podstawie można stwierdzić zgon.  Podana mieszanka składająca się z tetrodotoksyny i bielunia działa przez chwilę, a osoba otruta staje się podatna na wszelkie prośby i aluzje. 

O ile Dominikana gospodarczo radzi sobie od kilku lat coraz lepiej, tak Haiti to skrajna bieda, a sami mieszkańcy nie są przyjaźnie nastawieni do ludzi z zewnątrz. Mieszkaniec Dominikany jest wdzięczny za każdy nawet najmniejszy gest okazanej pomocy, za to nasza przewodniczka ze strachem w oczach opowiadała mi historię swojej wizyty na Haiti. Otóż gdy Haitańczycy zobaczyli białych z darami, rzucili się na ich pojazd i przewrócili bus, którym przewozili podarunki. Wolontariusze cudem uniknęli tragedii i nigdy więcej nie wrócili już na Haiti. 

 

Teraz nieco więcej o przyjemnych stronach Dominikany :)

Oczywiście to z czego w pełni korzystałam podczas naszej podróży to lokalne owoce: mango, kokosy, ananasy, papaje, marakuje. Ku mojemu zdziwieniu w hotelu nie znalazłam owoców morza na które tak liczyłam . Podobno te oferowane w hotelach są importowane, a sama Dominikana lub część w której się znajdowaliśmy to raczej tylko langusty i ryby tęczowe.  Nie wiem czy to była tylko polityka hotelu, który prawdopodobnie zaopatrywał się w produkty spożywcze u jednego dostawcy, czy faktycznie problem połowu świeżych ryb czy krewetek jest poważniejszy…

Już następnego dnia w hotelowym lobby przywiały nas trzy piękne flamingi. Spotkanie tych barwnych zwierząt to nie tylko uciecha dla dzieci, ale i niezwykła pamiątka dla każdego turysty. Sama zrobiłam flamingom mnóstwo zdjęć i nie mogłam im się nadziwić do ostatniego dnia naszego pobytu. 

Oczywiście już kolejnego dnia, popędziliśmy ile sił w nogach na plażę. Piasek niczym mąka oplatał nasze nogi, a morze było wzburzone przez większość naszego pobytu. Wcale nam to nie przeszkadzało, ale należy pamiętać, że Dominikana to Karaiby, a przechylone od wiatru palmy, to stały krajobraz tej wyspy. Na samej plaży po jakimś czasie uzbroiliśmy się w cierpliwość, gdyż nasz błogi spokój co chwila zakłócali tubylcy, którzy oferowali nam: muszle, biżuterię z larimarem (niebieskim kamieniem), fotografię z małpką czy zrobienie tysiąca warkoczyków na jednej głowie. Oczywiście Amelka nie wytrzymała i musiała zafundować sobie (na szczęście mniej niż sto) plecione francuzy zakończone kolorowymi koralikami.

To był niesamowity czas mojej rozmowy z kobietą, która od urodzenia mieszka na Dominikanie. Rozmawiałyśmy o prawach kobiet na wyspie, o tym jak im jest ciężko. Ona sam miała trzymiesięczne dziecko, a mimo to, pracowała w pocie czoła, aby zarobić na utrzymanie rodziny. Przemoc wobec kobiet jest zjawiskiem powszechnym na wyspie, a pomoc socjalna na Dominikanie praktycznie nie istnieje. To co nadal wzbudza niemałe kontrowersje to fakt, że tubylcy mogą ubiegać się o dane stanowisko pracy w zależności od ich koloru skóry; im jaśniejsza, tym bardziej mogą liczyć na wyższe stanowisko i lepsze wynagrodzenie. Na samej wyspie podobno rozróżnia się aż kilka odcieni skóry, zaś dominikańskie kobiety uwielbiają białych mężczyzn i często właśnie z powodu koloru skóry, pragną mieć z nimi potomstwo. Mieszkanki wyspy liczą na to, że ich potomek o jaśniejszej karnacji będzie miał pewny start w życiu. 

Z kolorem skóry wiąże się jeszcze jeden, nieprzyjemny epizod w historii Dominikany. W październiku 1937 przeprowadzono na mieszkańcach Dominikany tak zwaną „rzeż Haitańczyków” potocznie zwaną „rzezią pietruszkową”.  Dyktator Rafael Trujillo nakazał wymordować Haitańczyków, co miało być zemstą za inwazję haitańską na Dominikanę. Mordowano ludzi za pomocą maczet i noży, a identyfikowano ich poprzez wypowiedzenie słowa „perejil” co znaczy „pietruszka”. Francuskojęzyczni Haitańczycy nie potrafili wypowiedzieć poprawnie „r”, co w oczach dominikańskiego wojska,  było wystarczającym powodem do mordu kilkuset tysięcy ludzi. 

Jeżeli macie ochotę zgłębić się w tę niechlubną machinę terroryzmu polecam Wam książkę: „Święto kozła”.  Mario Vargasa Llosy. 

 

Pewnie jesteście ciekawi moich wrażeń z samego hotelu Paradisus Punta Cana. Jak to bywa na Dominikanie, większość tego typu obiektów charakteryzuje się dużą ilością pokoi i ogromem ludzi. Dziesięć restauracji, osiem basenów, pięć barów, centrum rozrywki dla dzieci i można tak wyliczać w nieskończoność. Jedni będą zakochani w hotelu, który sam w sobie jest małym miastem, a inni nieco sceptycznie czytają mapę hotelowego obiektu myśląc: „o matko… jaki tutaj musi być harmider”.  Osobiście należę do tej drugiej grupy turystów, a hotelowe dyskoteki dudniące do 2.00 w nocy, powodują moją wieczną bezsenność. No niestety… Uwielbiam jeździć, zwiedzać i poznawać nowe miejsca, ale równie mocno nie lubię pijanych turystów, wrzeszczących po nocach i załatwiających swoje potrzeby w krzakach. Nas również spotkał „zaszczyt” sąsiadowania z amerykańską rodziną za ścianą, która postanowiła swój osobisty głośnik wraz ze swoim przaśnym muzycznym gustem wynieść na balkon… Na szczęście zostali szybko spacyfikowani przez pracowników obiektu i innych gości. 

Tak naprawdę ciężko jest znaleźć przyjemny butikowy hotel na Dominikanie, a na pewno nie znajdziecie go w ofercie biur podróży. Jeżeli chcecie znać moją opinię, to nie lubię molochów i zawsze preferuję małe hotele. Byłabym jednak niesprawiedliwa pisząc, że Paradisus był zaludniony przez turystów. Wcale nie było ich dużo, a ogólny spadek liczby przyjezdnych z USA sprawił, że niektóre hotele wyłączają część swoich budynków z użytku. Dzieje się tak za sprawą słynnych już wydarzeń sprzed kilku lat, o których było dosyć głośno w międzynarodowych mediach. Otóż śmiertelne zatrucia alkoholem wśród amerykańskich turystów, położyły się cieniem na dominikańskiej turystyce. Do dzisiaj tak naprawdę nie wiadomo, co sprawiło że trefny trunek trafił na wyspę. Niektórzy twierdzą, że to sprawa turystycznych porachunków i nieczystych zagrań konkurencji. Inni zaś uważają, iż to jedynie splot nieszczęśliwych wypadków i kolejny sposób na wyciągnięcie pieniędzy z odszkodowań, a wszyscy chyba wiemy, że amerykanie są mistrzami w te klocki. 

Paradisus Punta Cana należy do dużych resortowych hoteli, jednak niepełne obłożenie i rozległy obszar na którym znajduje się ośrodek sprawiał, że naprawdę nie czuć było obecności innych gości hotelowych. 

Duża ilość okazałych basenów sprawiła, że nie odbywały się słynne bitwy o leżaki i ręczniki, a donośna muzyka była obecna tylko podczas aerobiku. Ulubionym miejscem nas wszystkich był bar, który serwował różnego typu mojito; począwszy od tych tradycyjnych, po różnego rodzaju bezalkoholowe specjały.


Raz na jakiś czas odbywały się „piana party”. Obsługa hotelu dzięki specjalnej maszynie, wypełniała basen pianą, a wszyscy bywalcy Paradisus Punta Cana z chęcią bawili się skąpani bąbelkami, popijając drinki i tańcząc w rytm muzyki.

 

Dobrze… Zostawmy już hotel i pojedźmy zwiedzić Dominikanę; a raczej jej małą część… Z trójką dzieci niewiele da się zobaczyć, chociaż ja i tak uważam, że półtoraroczna Rita jest urodzonym podróżnikiem. Świetnie dała sobie radę podczas podróży na Saonę czy do Altos de Chavon.


Saona jest piękną wyspą, chociaż dotarcie na nią wiąże się z dosyć długą  i żmudną wyprawą katamaranem. Dla małego dziecka to dosyć uciążliwa podróż, ale starsi na pewno docenią uroki takiej wycieczki.  Jeżeli chcecie choć trochę poczuć się jak na tej popularnej pocztówce z rajskimi widokami, które dawniej mogliśmy podziwiać z zapartym tchem, to pobyt na Saonie na pewno przypadnie Wam do gustu. Na miejscu zjedliśmy langustę i mogliśmy nacieszyć swoje oczy niesamowitymi widokami lazurowego morza. Na wyspie spotkaliśmy także kraby, a jeden z nich poczęstował nawet naszą najstarszą córkę uszczypnięciem w mały palec u nogi… Cóż to był za krzyk… 


Jednym z punktów wycieczki na Saone był przystanek w Piscina Natural, gdzie mogliśmy ponurkować i spróbować znaleźć rozgwiazdy… No właśnie… „spróbować” to odpowiednie określenie. Otóż kiedyś obszar ten, pełen był tych morskich stworzeń, dopóki turyści nie postanowili robić sobie z nimi zdjęcia, wyławiając je z wody.  Rozgwiazda na powierzchni może przeżyć tylko kilka sekund i tak oto rozpoczęło się masowe zabijanie ich w zamian za pamiątkowe selfie… Podczas naszych kąpieli w Piscina Natural  było pełno turystów, jednak trzeba przyznać, że to raj na ziemi, a ten niezwykły lazurowy kolor morza, aż bił po oczach. 


Kolejną naszą wyprawą była wizyta w przeuroczym miasteczku Altos de Chavon.  Ten lokalny skarb, to replika śródziemnomorskiej osady z XVI wieku, a jej głównym budulcem jest kamień oraz koralowa skała wapienna.  Na miejscu mogliśmy podziwiać amfiteatr na około 5000 osób i kościół św. Stanisława, gdzie tuż obok roztacza się niesamowity widok na rzekę Chavon. 

Warto wejść do lokalnego bistro na koktajl, aby móc poczuć ten uroczy klimat miasteczka, czy zaopatrzyć się u miejscowych w słynny na Dominikanie niebieski kamień larimar. 

Następnie udaliśmy się do dominikańskiej szkoły, która niczym nie przypomina tych naszych w Polsce. Dzieci młodszych klas uczą się w budynku pokrytym blachą, więc można sobie tylko wyobrazić, jak gorąco jest im w letnich miesiącach. Starsze dzieciaki przebywają na powietrzu i mają tylko dach nad głowami, chroniący ich przed deszczem. Rok szkolny na Dominikanie teoretycznie zaczyna się we wrześniu, a w praktyce zależy to od rządu- czasami uczniowie idą do szkoły dopiero w październiku czy w listopadzie. 

/blog/assets/v1/blog/images/img2/photos/JPEG/5ea45ab2dbfc1.jpg

Wizyty turystów w lokalnych szkołach są  często dla dominikańskich dzieciaków zbawienne, gdyż dostają od zwiedzających: kredki, zeszyty czy inne rzeczy niezbędne do nauki. Sama pozbierałam parę zabawek, które ze sobą przywieźliśmy z Polski i podarowałam dzieciakom podczas naszego spotkania. Warto zaznaczyć, że obowiązek szkolny na Dominikanie trwa do 14 roku życia, a później młodzież często nie kontynuuje nauki, gdyż nastolatkowie zmuszeni są iść do pracy, aby utrzymać rodzinę. Dzieje się tak, gdyż dominikańskie domy zazwyczaj zamieszkują wielopokoleniowe rodziny; począwszy od dziadków, po wnuki i wujostwo. Tak oto z tym dosyć specyficznym trybem zamieszkiwania domów przez Dominikańczyków, wiąże się powołanie do życia tak zwanych cabanas, czyli małych hotelików wynajmujących pokoje na godziny. Wyobraźcie sobie teraz parę młodych ludzi, którzy mają ochotę na „ małe co nieco”, a tu w tym samym pokoju  tuż obok śpi jeszcze: mama, tata babcia i parę innych dzieciaków od brata czy siostry. Czyli w sumie jakieś piętnaście osób..hmmm…? Wówczas Dominikańczycy idący „za potrzebą” mogą sobie wynająć na godzinkę lub dwie taki pokój, w którym bez stresu załatwią swoje życiowe sprawy. W sumie pomysłowo, a zdjęcie takiego cabanas możecie zobaczyć poniżej. Szału nie ma, zapach nieprzyjemny, ale jak mus to mus.

Dominikański dom, który mieliśmy okazje zobaczyć i zwiedzić, również zamieszkiwało kilkoro członków jednej rodziny trudniącej  się rolnictwem. Poznaliśmy między innymi proces uprawy kawy czy kakao, a póżniej pokazano nam etapy wypalania i doprowadzania ziaren do tej postaci, którą już wszyscy dobrze znamy i możemy zakupić w sklepie. 

Rozległe gospodarstwo zrobiło na mnie duże wrażenie, a mój wzrok przykuły umieszczone w klatkach koguty. Jak się później okazało, kochający hazard Dominikańczycy, wykorzystują samce do słynnych walk kogutów i często przegrywają podczas zakładów niemałe pieniądze.

Kolejnym punktem na naszej mapie była oczywiście mała manufaktura cygar, gdzie dokładnie mogliśmy przyjrzeć się procesowi powstawania wyrobów tytoniowych. Oprócz cygar mogliśmy kupić  słynny na Dominikanie Mamajuana- czyli zmieszany rum, z czerwonym winem, miodem i korą z ziołami. Tubylcy wierzą, żę Mamajuana to afrodyzjak (płynna viagra), a sam trunek często stosowany jest przy różnych schorzeniach (trochę jak kiedyś nasz Amol)

Dominikański klimat, czyli wysokie temperatury i duża wilgotność sprawiają, że na wyspie istnieją bardzo korzystne warunki do uprawy tytoniu. Ale co wpływa na tak idealny smak dominikańskich cygar? Oprócz sprzyjającego klimatu, to związki mineralne zawarte w glebie mają duży wpływ na zapach i smak liści. Mówi się, że dzisiaj Dominikana eksportuje na świat ponad 350 milionów cygar rocznie. Handel na wyspie kwitnie, a my żeby się o tym przekonać na własne oczy 

udaliśmy się na lokalny targ… I to było dopiero mocne przeżycie…

Za dużo nie napiszę, gdyż na widok dwóch odciętych krowich głów leżących na stole przykrytym starą, zakrwawioną ceratą- odleciałam… W każdym razie pisząc najprościej,  na dominikańskim targowisku nie obowiązują żadne przepisy sanitarne a niektóre zwierzęta jak na przykład kury, zabija się tutaj na miejscu, żeby były świeże. Odór krwi i zapach mięsa jest tak intensywny i odpychający, że Antek zaczął płakać, a ja udawałam, że nie widzę krwi spływającej rynsztokiem. Jednego można być pewnym. Dominikańczycy dobrze wiedzą, że w ich gorącym klimacie muszą sprzedać świeże mięso od razu, bo jeśli na takowym usiądzie  mucha oznacza to, że nie nadaje się już do spożycia, bo jest po prostu zepsute. 

Oprócz wyrobów spożywczych: owoców, warzyw, ziół, na lokalnym targu można kupić artykuły przemysłowe. Z zapachem miksu: proszku do prania, mydła, pasty i plastiku bardzo mocno wiążą się moje wspomnienia z dzieciństwa. Otóż jakieś 25 lat temu,  obok przedszkola w którym pracowała moja mama był sklep z artykułami przemysłowymi i śmierdziało w nim dokładnie tak samo jak w tej technicznej części dominikańskiego targu :) Myślę, że wielu z Was również pamięta ten specyficzny zapach dzieciństwa. Parę kroków od przemysłowej części bazaru można było natknąć się na  stoiska z „akcesoriami” do wróżenia, modłów i przepędzania złych mocy. Dominikańczycy zaopatrują się tu w święte obrazki, artefakty czy przeznaczone do palenia podczas modlitw specjalne zioła.

Niewątpliwie wrażenia z dominikańskiego targu zostawiły mocny ślad w mojej pamięci więc podczas późniejszego lunchu ciężko mi było cokolwiek przełknąć. Posiłek zaserwowano nam w lokalnej restauracji, gdzie mogliśmy zjeść m.in. tęczowe ryby. A i tutaj spotkał nas brutalny kontakt z rzeczywistością. Miejsce to jak chyba większość na Dominikanie nie grzeszyło czystością. Zanim posadziłam Ritę na dziecięce krzesło-  porządnie je wyszorowałam i spryskałam płynem dezynfekującym. Po krótkiej chwili obok nas pojawiły się żebrzące dzieci, które są niestety dosyć popularnym widokiem na wyspie. W zamian za dolara oferowały  mycie butów czy polewanie nóg zimną wodą. Jeden z chłopców ukrył się za stolikiem, a my w pełnej konspiracji przynosiliśmy mu jedzenie. Niestety, kiedy właściciel lokalu zorientował się, że ma nieproszonego gościa, natychmiast go wyrzucił. 

Chciałabym Wam napisać o jeszcze jednej atrakcji i wycieczce, która zostanie w moim sercu na zawsze. Zdaję sobie sprawę, że to nie jest rozrywka dla wszystkich ze względu na wysoką cenę, ale może jednak warto wcześniej zaoszczędzić i zafundować sobie lot helikopterem na dziewiczą plażę. Wydawało mi się, że takie miejsca na ziemi po prostu już nie istnieją, a jednak są i można je dotknąć  i poczuć gołą stopą. Wrażenia są niesamowite, a tuż po wylądowaniu pilot poczęstował nas kanapkami i zimnymi napojami, które spożywaliśmy patrząc na bezkresną plażę bez dobrze nam znanego widoku ludzi z drinkami i osobistymi głośnikami typu bluetooth. Warto zaznaczyć, że sam lot helikopterem jest jednak przygodą dla ludzi o mocnych nerwach, gdyż Dominikana jest bardzo wietrzną wyspą, co proporcjonalnie przekłada się na liczbę i siłę turbulencji. 

W każdym bądź razie Rita przespała lot w obie strony, a Antek całą drogę testował lotniczy system łączności, gadając do głośnika w swoich słuchawkach. Cezary zaś żywo dyskutował z pilotem w „dziwnym’’ języku zagłuszanym przez huk helikoptera. Jak się potem okazało pilot, rodzimy Dominikańczyk, miał żonę Czeszkę i chłopaki konwersowali po czesku, mając niezłą z tego zabawę.

Podsumowując: podróż na Dominikanę była przygodą życia. Piękne, białe plaże z przechylonymi od wiatru palmami, które oglądałam niegdyś tylko na szklanym ekranie, stały się dla mnie i mojej rodziny rzeczywistością. Jeżeli planujecie swoje podróże, niech ten tekst będzie dla Was zachętą do wizyty na tej rajskiej wyspie. To  zupełnie inny świat-  pełen cudownych kolorów i szczęśliwych ludzi.