„Ten czas”

Wiem, że mój ostatni wpis o Dominikanie był długi i nie wszyscy dotarli do końca :) Nawet przez pewien czas zastanawiałam się czy nie podzielić artykułu na dwie części, ale ostatecznie doszłam do wniosku, że nowa nazwa bloga oraz jego szata graficzna zobowiązuje mnie, do czegoś naprawdę wyczerpującego i godnego Waszej uwagi.

Dziękuje wszystkim, za miłe wiadomości. Wiem, że nowy blog przypadł Wam do gustu. Dziękuję również za wszystkie uwagi, które są dla mnie bardzo cenne. Na pewno już niedługo, zgodnie z Waszymi sugestiami, pojawią się kategorie tak abyście łatwiej mogli znaleźć starsze wpisy.

Dzisiaj co nieco o umilaniu sobie wolnego czasu w dobie kwarantanny. Wiem, że termin „kwarantanna” oznacza bardziej czasowe i przymusowe odosobnienie ze względu na możliwość zachorowania, ale termin ten z wiadomych przyczyn) mocno zakorzenił się teraz w naszym rodzimym słowniku. Ciekawa jestem jak Wy nazywacie ten czas #zostanwdomu? ja często mówię o „przymusowym urlopie „czy „chwilowej przerwie”. No właśnie. Co tu robić, kiedy dokładnie wysprzątaliśmy każdy zakamarek naszego domu, powyrzucaliśmy niepotrzebne graty, które przerzucaliśmy do tej pory tylko z kąta w kąt? Ja postanowiłam w końcu przysiąść do skarpetek i rękawiczek, które samotnie nie mogły odnaleźć swojej drugiej połówki i odpaliłam swoją golarkę do swetrów, aby z pieczołowitością oczyścić czapki oraz szaliki ze zmechaconych grudek, które nazbierały się podczas ostatnich zimowych sezonów. Kiedy już chata została ogarnięta, może w końcu zacząć konsumować nasz wolny czas według znanej duńskiej filozofii Hugge? Tylko kiedy? Troje dzieci i e-learning? I wszystko postawione na głowie, bo teraz cała nasza praca przeniesiona jest do domowego biura i ogranicza się do własnego laptopa? Jak być szczęśliwym bez bliskich i spotkań z tymi których kochamy czy darzymy przyjaźnią od wielu lat?
Nie ma na to złotej recepty ale myślę, że skupienie się na domownikach i małych przyjemnościach na które do tej pory nie mieliśmy czasu- może okazać się naszym małym sukcesem.
Co to jest w ogóle to słynne „hygge”? Tak jak już wspomniałam termin ten oznacza duńską filozofię życia pełną szczęścia i bliskości. Okazuje się, że każdy z nas ma swoje, osobiste „hygge” z tym, że w naszym współczesnym, pełnym emocji i stresu życiu, ciężko nam dostrzec te jakże ważne dla nas momenty; kiedy spotykamy się z przyjaciółmi, oglądamy ulubiony film czy czytamy książkę po którą w końcu mogliśmy sięgnąć z półki domowej biblioteczki. Pytanie brzmi? Czy w tych chwilach rozluźnienia umiesz to docenić i w pełni z tego korzystać? Pamiętać, wspominać, dzielić się przeżyciami z najbliższymi? Myślę, że prawie każdy gotuje, uczęszcza na dodatkowe lekcje nauki języków, tańca czy uprawia sport. Ale czy naprawdę kiedykolwiek czerpaliście z tego niekłamaną radość? Ja zauważyłam, że przez nasz napięty rodzinny grafik, biegaliśmy tylko od jednych dodatkowych zajęć dzieci do drugich, a w międzyczasie czytaliśmy książkę czy oglądaliśmy ulubiony serial.
Jak to mawiają balijczycy: „Wy Europejczycy macie zegarki, a my mamy czas”
Być może „dzięki” koronawirusowi przyszedł w moim życiu czas na dostrzeżenie tego, co wypracowaliśmy sobie przez ostatnie lata, a nie tylko odhaczania kolejnych poziomów sukcesów.
W końcu mogłam z wielką rozkoszą wsłuchać się w grę na pianie moich dzieci. Amelka ubrana w piękne buty, usiadła dostojnie przy instrumencie i całą sobą grała, a nam obojgu sprawiło to niekłamaną satysfakcję. Nie sprawdzałam z zegarkiem w ręku jej umiejętności gry na pianinie, aby później szybko przejść do odrabiania lekcji czy przygotowywania kolacji. W niej samej dostrzegłam siebie, kiedy to jako mała dziewczynka przybiegałam do mojej mamy z własnoręcznie zrobionym na drutach szalikiem, aby sprawić jej przyjemność.
Teraz często, kiedy obie mamy gorsze dni mówię do niej: „Choć zagrasz mi na pianinie” Ja słucham, a ona oddaje mi z siebie to co najpiękniejsze. Wymieniamy się swoją dobrą energią i to jest ta bliskość, której teraz w namacalny sposób możemy doznać.
Muzyka jest stałym elementem naszego domu. Przenika nasze życie rodzinne w różnych jego aspektach: Antek gra na pianinie i gitarze, Amelka również śpiewa i tworzy własne utwory. Ja sama kilka lat temu zakupiłam gramofon z kilkoma jazzowymi winylami, które raczej do tej pory były tylko ozdobą mojego kącika przy oknie. Pewnego dnia układając moje ukochane piwonie w wazonie na stole, uruchomiłam sprzęt grający i nic tak dawno nie sprawiło mi tak dużej radości, jak obracający się krążek z wydobywającą się muzyką smooth jazzu.
Filiżanka cappuccino, widok na rozwinięte dostojnie kwiaty i w tle finezyjnie wybrzmiewająca „The Look Of Love” Dusty Springfield. Cóż można chcieć więcej? Może tylko jeszcze książka? Oj tak! Lubię powracać do ulubionych tytułów. Jednym z nich na pewno jest autobiografia mojego Męża. To nie tylko książka, ale przede wszystkim emocjonalna sinusoida, która nie raz przeniosła mnie ze wzruszenia wprost w szczery śmiech. „Byłbym zapomniał” jest bardzo ważną pozycją w moim życiu, nie tylko ze względu na poruszające wspomnienia Cezarego ale i fakt, że zdjęcie na okładce jest mojego autorstwa z czego jestem bardzo dumna.
Wszystkie moje książki, nie tylko czytam, ale i zaznaczam te najbardziej dla mnie cenne fragmenty; takie do których chętnie wracam, kiedy mam jakiś problem, stoję przed ważną życiową decyzją lub gdy po prostu mam ochotę podnieść się na duchu. Tak oto powstały moje osobiste albumy i pamiętniki, które teraz zaczynają swoje drugie życie. Z wielką pieczołowitością przeglądam półki sklepów papierniczych w poszukiwaniu takich wyjątkowych dzienników. W nich mogę znaleźć dosłownie wszystko.
Zapisuję ważne chwile z naszego rodzinnego życia, wklejam pamiątkowe zdjęcia jak to z 2008 roku, kiedy jeszcze jako para zakochanych udaliśmy się pod koło młyńskie w Chicago. Wówczas jako para bezdzietnych, żyjących chwilą ludzi, nie mieliśmy pojęcia, że w 2020 roku będziemy już rodzicami trójki wspaniałych dzieci. Te stworzone w moich osobistych zapiskach kontrasty dają mi teraz dużo motywacji i poczucia, że życie nie jest bezcelowe. Mimo wielu przeszkód jesteśmy tu i teraz, bardzo szczęśliwi w naszym rodzinnym domu pełnym zabawek, o które często potykamy się ciągnąc swoje zmęczone po całym dniu nogi do łóżka. Mój ulubiony cytat z książki Olgi Tokarczuk „Księgi Jakubowe” otwiera ten wyjątkowy dla mnie album, a w środku znajdują się między innymi zdjęcia z analogowego Zenitha, który pamięta moje pieluchy.
„Bóg stworzył człowieka z oczami z przodu, a nie z tyłu głowy, co znaczy, że człowiek ma się zajmować tym co będzie, a nie tym co było” No właśnie. To taki cytat, który idealnie wpisuje się w obecne czasy i daje nadzieję na lepsze jutro. Te słowa znajdują się na pierwszej stronie mojego dziennika, tak aby dosłownie ukazać sens ludzkiej egzystencji, a rodzinne zdjęcia są ucieleśnieniem teraźniejszości i przyszłości, które stworzą kolejną kartę pamiętnika z naszego życia.
Oczywiście w albumie nie brakuje moich perełek jak „Wiersz dla mamy” który napisała Amelka podczas mojej nieoczekiwanej wizyty w szpitalu. Wszystkie wyjątkowe rysunki, kartki oraz pamiątki zapisuję lub wklejam, ozdabiając je kolorowymi kształtami czy sensacjami jak ta widoczna na zdjęciu „Write your own story”.
W czasie pomiędzy e-learningiem, gotowaniem i popołudniowymi drzemkami Rity poszukuję inspiracji na blog. W szczególności tych kulinarnych. Mam mnóstwo zagranicznych książek kucharskich które są dla mnie bazą do tworzenia własnych przepisów i dzielenia się nimi z Wami właśnie tutaj. Zawsze starannie wybieram z mojego życia to co może okazać się dla moich czytelników wartościowe.

Mam nadzieję, że ten tekst również będzie działał pobudzająco na Waszą wyobraźnię i przede wszystkim serca. Wykorzystajcie ten czas na stworzenie swojego własnego Hygge nie tylko w stylu bycia czy życia, ale może w tworzeniu własnych wnętrz, czy atmosfery wokół siebie, które Was również wprawią w dobre samopoczucie. Czego Ciocia Edytka Wam życzy :)

Zawsze będziesz z nami...

Za każdym razem kiedy wracam do tej historii, ściska mnie za gardło. Z Magdą poznałam się za pośrednictwem Instagrama podczas konkursu, który organizowałam z Muppetshop.  Kiedy przeczytałam jej komentarzm o tym,  co przydarzyło się w jej życiu- popłakałam się. Nie pamiętam już chyba, kiedy tak bardzo łkałam. Zamknęłam się w toalecie, puściułam mojego Zbyszka Wodeckiego i byłam z nią przez pewien czas tak blisko mentalnie, jak mało z kim- mimo, iż nigdy się nawet nie widziałyśmy. Magda ujęła mnie nie litością, a tym, że to  naprawdę wspaniała i silna  kobieta. Nie prosi o pomoc, nie użala się. Ona wie najlepiej, że życie jest piękne pomimo, iż często bolesne i niesprawiedliwe. Ona przede wszystkim jak mało kto, zdaje sobie sprawę z tego,  że życie potrafi być bardzo... kruche...

 

 

"Mam na imię Magda. Jestem mamą czteromiesięcznej Weroniczki. Do listopada byłam również szczęśliwą żoną Radka, jednak nadszedł dzień, który zmienił wszystko... Ale po kolei...

Radka poznałam sześć lat temu. Mimo, że od początku los nie był dla nas łaskawy, mimo wielu przeciwności losu przetrwaliśmy wszystko. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Wiedziałam, że to on, na zawsze, do ostatnich dni. Wiele pięknych chwil za nami. Ślub jak z bajki, podróże, które jeszcze bardziej zbliżały nas do siebie... Zapragnęliśmy być jeszcze bliżej, by na świecie pojawił się owoc naszej miłości. Nie było nam łatwo. Nasze starania trwały cztery lata. Ciężkie lata, pełne smaku goryczy, porażki, ale i wielkiej nadziei, że kiedyś uda nam się wziąć na ręce nasze dziecko. Zostaliśmy zakwalifikowani do in vitro, ale postanowiliśmy dać sobie jeszcze trochę czasu. Jak wielkie było nasze szczęście, gdy wiosną 2018 roku zobaczyliśmy upragnione dwie kreski na teście ciążowym! Radość była ogromna, szaleliśmy ze szczęścia. Piękne chwile nie trwały jednak długo. Badania prenatalne były dla nas niczym kubeł zimnej wody. Nasze dziecko, upragniona córeczka, urodzi się ze szczątkową dłonią. Zawładnęły nami skrajne emocje. Strach mieszał się z szokiem i poczuciem niepewności. Wiele pomogła nam wówczas grupa wsparcia utworzona przez rodziców, których dzieci borykają się z podobnymi problemami. Wróciła radość z ciąży i zaczęliśmy kompletować wyprawkę dla maleństwa. Zamówiliśmy wózek, który wspólnie zaprojektowaliśmy, by był dokładnie taki, jaki sobie wymarzyliśmy. W październiku wrócił stres i obawa o dziecko, gdy trafiłam do szpitala z bardzo wysokim pulsem. Radek ciągle był przy mnie, wspierał i tak bardzo czekał na spotkanie z naszą córką. Gdy wróciłam do domu po opanowanej sytuacji, mąż codziennie mówił do brzuszka, przybijał z dzidziusiem "piąteczki". Najpiękniejsze w tym wszystkim było to, jak rodzi się miłość, więź, relacja, nawet wówczas, gdy ta druga osoba jeszcze nawet nie przyszła na świat... A teraz wiem także, że ta miłość nie kończy się nawet wtedy, gdy już nas na tym świecie nie ma. Nadszedł listopad. Radek zapragnął uporządkować groby swojego rodzeństwa. Bardzo zabiegał o to, by były zadbane. Ciężko pracował również na to, by zapewnić nam godną przyszłość. Rzadko bywał w domu, chodząc z jednej pracy do drugiej. Uczęszczał też na kurs, by mieć uprawnienia kierowcy samochodów ciężarowych. Miał w sobie wiele motywacji. Ciągle zapewniał mnie i naszą córeczkę o tym, jak bardzo nas kocha. Nie musiał tego robić, to po prostu było widać w każdym jego geście, w tym, jak bardzo się stara. Urządził piękny pokoik dla naszej księżniczki. Opracował każdy szczegół, łącznie z pomyciem podłóg i zawieszeniem firanek. 9.listopada odwiedziły mnie przyjaciółki ze studiów. Nie widziałyśmy się siedem lat. Okazało się, że teraz łączy nas jeszcze więcej. Wszystkie byłyśmy wówczas w ciąży i nasze terminy porodów różnią się jedynie dwoma tygodniami. Wtedy kolejny raz zrozumiałam, jak niesamowite scenariusze pisze nam życie. Żebyśmy mogły nacieszyć się swoją obecnością i spędzić miły, babski dzień, Radek postanowił wybrać się z kolegą na ryby. Wędkarstwo to jego pasja od wielu lat, w której miał trzyletnią przerwę. Bardzo cieszył się na ten wypad. Byliśmy w stałym kontakcie telefonicznym. Ja opowiadałam mu jak świetnie się bawię w towarzystwie dziewczyn, on chwalił się jakie okazy udało mu się złowić... Godzina 22.26. Ostatnia rozmowa. Ostatnie "kocham Cię. Nigdy więcej nocy bez Ciebie". Obiecał, że wróci koło południa, że chciałby być w domu wcześniej, ale nie uda się to że względu na ogromną mgłę i kiepską widoczność. Planował, że gdy wróci, to popierzemy ubranka dla małej. Od rana nie miałam z nim kontaktu. Byłam pewna, że rozładował mu się telefon i nie wziął ze sobą ładowarki. Zaniepokojona zadzwoniłam do teściów. Dowiedziałam się, że Radka u nich nie było... Od 14.00 zaczęłam szukać mojego męża. Nigdy nie zapomnę tej bezradności. Ściemniało się, a nikt nie był w stanie udzielić mi pomocy. Na brzegu zalewu, na którym wędkował mój mąż, były wszystkie jego rzeczy. W głowie miałam już tylko jedno... Dwa dni wyjęte z życiorysu.

Trwały poszukiwania. Stałam ciągle na brzegu, łzy zamarzały mi po policzkach, kciuki były białe od ciągłego zaciskania. Wiedziałam, że nadzieje są znikome na to, że mój mąż cały i zdrowy wróci do domu. Nadzieja jednak umiera ostatnia. Tak bardzo wierzyłam w to, że ten koszmar zaraz się skończy, że odbierzemy razem wózek dla dziecka, który czekał już gotowy. Poprasujemy te ubranka, a  na porodówce Radek będzie mnie trzymał za rękę i ze łzami wzruszenia przytuli nasz skarb do serca. Łzy były, ale goryczy...

 

 12 listopada. Nagle poczułam jak przeraźliwe zimno , które odczuwałam od     wielu godzin na dworze, zmienia się w przyjemne ciepło. Promienie słońca otuliły moją twarz. "Znaleźliśmy ciało pani męża". Wtedy mój świat runął. Obawa o jutro. Strach przed samotnym macierzyństwem. Rozpacz po stracie ukochanej osoby. Pierwsze dni były najgorsze. W sumie to tak mi się wydawało, ponieważ patrząc na to wszystko z perspektywy kilku miesięcy, to jest tak samo ciężko. O ile nie ciężej. Doszła ogromna tęsknota i wielka pustka w sercu, której nikt już nie zapełni. Po części wypełniła ją Weronika. Dzięki niej zrozumiałam co to znaczy znów kochać bezgraniczną miłością. 3.stycznia, w dzień narodzin naszej córeczki, moje życie znów nabrało sensu. Zwłaszcza, że nasze dziecko patrzy na mnie Radka oczami. Ma jego usta, uśmiech. Już nigdy więcej samotnych świąt, samotnych nocy, łez goryczy. Weronika jest cudowna. To bardzo pogodne dziecko. Jednak od momentu narodzin ma duże problemy ze zdrowiem. Gdy miała dwa tygodnie, złapała rotawirusa. Spędziłyśmy wiele dni i nocy w szpitalu. Drżałam o jej zdrowie. Na dodatek na sali z nami leżał ojciec ze swoją córeczką, którą bardzo troskliwie się zajmował. Płakałam w poduszkę wiedząc, że moja córka nigdy nawet nie pozna swojego tatusia. W szpitalu usłyszałam kolejną mrożącą krew w żyłach wiadomość. Weronika ma duże torbiele na jajnikach, być może konieczna będzie operacja. Po powrocie do domu wzięłam się w garść. Zrozumiałam, że muszę być silna... Dla niej... Liczy się tylko to, co jest tu i teraz. Moje dziecko będzie zdrowe, silne i szczęśliwe. Zrobię wszystko co w mojej mocy, aby tak właśnie było. Mimo że ubezpieczyciel odmówił nam wypłaty świadczenia, że wiele osób na które w przeszłości mogłam liczyć odwróciło się ode mnie, to zrobię wszystko, by moje dziecko było sprawne na tyle, na ile będzie to możliwe. Muszę nauczyć się przyjmować pomoc, choć pracując jako opiekun rodzin zastępczych, to zazwyczaj ja komuś tę pomoc dotychczas oferowałam. Dziękuję za każdy rodzaj wsparcia, zarówno to finansowe, jak i to w formie rozmowy, życzliwego słowa. Mimo, że jestem teraz i mamą i tatą na pełen etat, to głęboko wierzę w to, że Radek patrzy na mnie i Weronikę nie tylko na pięknych fotomontażach, wykonanych przez zaprzyjaźnioną fotograf, ale i z góry, z nieba. Wiem, że to on jest moim motorem do działania. Kiedyś się spotkamy i zaśniemy obok siebie, tak jak to było kiedyś. Nie mam żalu do losu za to co mnie spotkało. W życiu nic nie dzieje się bez przyczyny. Dostajemy z góry tyle, ile damy radę udźwignąć. Najzwyczajniej w świecie ktoś uznał, że silna ze mnie babka..."

 

 
 

Mój Nowy Rok

 

Czuje się trochę jak Bridget Jones, która w końcu schudła i po latach walki z nadwagą, pisze o tym swój filmowy pamiętnik lub ten pełen powagi głos z offu, który mówi mądre frazy na końcu każdego odcinka Grey’s Anatomy… Możecie sobie też wybrać własną wizualizację tego tekstu…
Po tygodniach walki z samą sobą, kontraktami, telefonami, pieluchami, nowymi dziecięcymi papkami i w końcu po wielodniowej walce ze snem posadziłam swoje cztery litery na kanapie, aby móc Wam „coś mądrego” napisać.

 


I kiedy tak sobie siadłam, odpaliłam komputer okazało się, że mam 10 % baterii, brak mojego ulubionego piwa bezalkoholowego w szafce ze słodyczami, a ulubione wełniane skarpety, właśnie się piorą, ponieważ weszłam w psie siki jakieś 15 minut temu. Moja mamusia powiedziała mi, że piwo bezalkoholowe jest dobre na laktację, a mnie tak zasmakowało, że wolę już tej wiedzy nigdzie na razie nie weryfikować.
Nie wiem jak długo dzisiaj „pociągnę.” Mam jednak nadzieję, że nie odpadnę przed komputerową baterią.
Ten rok był dla mnie wyjątkowo długi i męczący, ale przede wszystkim owocny w nowe doświadczenia. Ale też i przykre wnioski. Jedni ekscytują się Oskarami, drudzy nagrodami Przeglądu Sportowego, a ja za 2018 rok `zapewne otrzymam medal w wytrzymałości na ludzką głupotę, czego nie zamieniłabym nawet na Nobla.

 

Tak naprawdę poprzedni rok zakończyłam 17 lutego tego roku. Zamknęłam, zasunęłam firany i powiedziałam „bye, bye”.
Święta mieliśmy spędzić w Krakowie, jednak z przyczyn zależnych ode mnie, tak się nie stało. Nie wchodząc w szczegóły olałam system, gdyż moje poczucie sprawiedliwości zapewne zabiłoby mnie, gdybym nie pokazała, że mam rację.
Tak więc, kilka dni przed Wigilią zostałam sama z perspektywą ugoszczenia 10 osób przy stole. Nie miałam nic przygotowane; ani zapasów i żadnego pomysłu. Ten kto mnie dobrze zna wie, że chętnie już dzisiaj zaczęłabym przygotowywać Wigilię 2020, a wtedy miałam wrażenie, że z niemocy nie wiem jak nawet obrać buraka na barszcz. (i tu zasnęłam po raz pierwszy)
Obiecałam sobie ze wszystkich sił, nie będę się spieszyć i poratuję się niektórymi potrawami wigilijnymi „z zewnątrz.”- czytaj zamówię catering lub zgłoszę prośbę błagalną do innych członków rodziny.  Jak zawsze zaczęłam od corocznego dekorowania mojego domu. W każdym oknie powiesiłam świecący wianek, nad kominkiem zawitały kolorowe skarpety w mikołaje, a na komodzie postawiłam moje dziadki do orzechów. Choinka w tym roku miała być „swojska”- bez plastiku i brokatu. Udekorowana jedynie w szyszki, suszone jabłka, pomarańcze, cynamon, a za łańcuch robił sznurek z przywieszonymi naszymi starymi zdjęciami. Oczywiście od razu nastawiłam w telewizorze „record” filmu „Kevin sam w domu”, aby przez przypadek nie przeoczyć tego ważnego świątecznego wydarzenia. Zresztą święta bez Kevina to jak sałatka z kozim serem bez koziego sera. Moim dziecięcym marzeniem było wejść w posiadanie tak zacnej „chaty” jaką mieli Pańtswo McCallister. Zresztą jest to jedyny powód, dla którego od czasu do czasu odwiedzam kolekturę i kupuję kupon na „chybił trafił.”
Czułam się bardzo dziwnie. Z jednej strony chciałam dotrzymać słowa i nie stresować się, tak aby później podczas Wigilii cieszyć się kolacją, a nie odpaść o 19.00. Z drugiej jednak strony czułam jak wszystko we mnie się kotłuje, tak jakbym miała w klatce piersiowej mały samochodzik zapierdzielający 180 km/h. Robiąc ruchy w stylu slow-montion, przygotowałam kolację wigilijną, dokupiłam przystawki i z zaciśniętymi zębami przyjęłam uszka do barszczu od dziewczyny brata- przecież pierwszy raz od zawsze nie robiłam ich sama. Myślałam, że nie przeżyję, iż 50 % mojej kolacji wigilijnej jest tak zwanym kapitałem zewnętrznym, bo przecież my Polki musimy urobić się po łokcie, nie spać 5 nocy i zaliczyć trzy godziny snu w ciągu ostatnich 48h, tak aby kolacja Wigilijna została nam zaliczona przez rodzinę i nas same. Finalnie wieczór był oczywiście udany. Świetnie wszyscy czuliśmy się w swoim towarzystwie i jakoś przeżyłam, że sama nie kleiłam po nocy tych wszystkich pierogów. Najważniejsze jednak, że nie zasnęłam przy stole, a moje dzieci rozniosły mi niemalże kuchnie przez ilość wyprodukowanych bożonarodzeniowych pierników. Lukier znalazłam nawet na kurczaku, który przebywał w zamrażarce. Nie pytajcie dlaczego- nie znam odpowiedzi jak tam się znalazł.

 


 Całe moje święta i to, że w końcu postanowiłam je przeżyć na zupełnym luzie zawdzięczam dwójce starszych ludzi, których spotkałam podczas mojej przedświątecznej wizyty w „spożywaczaku.” Gdy tak chodziłam pomiędzy półkami szukając produktów według skrzętnie przygotowanej przeze mnie listy, nagle za swoimi plecami usłyszałam słowa, które padły z ust osoby w podeszłym wieku:
- Jak ja tych Świąt k.. nienawidzę…- powiedział starszy Pan do starszej Pani.
Słysząc ten nowoczesny zbitek słów z ust leciwej osoby, przysunęłam się jeszcze bliżej, aby w napięciu wyczekiwać dalszego ciągu.
* Noooo… -odpowiedziała starsza Pani.- Zjadą się te wszystkie pasożyty, nażrą się za darmo, przywiozą nam jakiś ch… krem za 20 złotych  i myślą, że będziemy zadowoleni…
Cała bolesna prawda o Świętach ukryta w dwóch zdaniach pary osiemdziesięciolatków. Już dzisiaj wiem, że dzieciom i „dziadkom” najbardziej zazdroszczę rozbrajającej szczerości. Pamiętam, że w tamtej chwili, zupełnie nie wiedząc czemu, jednak ucieszyłam się, że finalnie nie spędzę Bożego Narodzenia u rodziców.
Sklepowy dialog ustawił całe moje Święta, dzięki czemu spuściłam powietrze.  Było mi to w tamtym momencie bardzo potrzebne. Przy wigilijnym stole uświadomiłam sobie, że to jedne z najpiękniejszych Świąt w moim życiu. Nie dałam się wciągnąć w ten cały przedświąteczny szał nikomu niepotrzebnych prezentów i wyścig po kulinarną złotą kulę. Czyli jednak, jakiś cud się wydarzył tego wieczoru…
Boże Narodzenie to nie tylko czas cudów, ale jak dla mnie uzupełniania swojej wiedzy z internetowych newsów dnia. O chorobie Hashimoto słyszałam już chyba wszystko: że się przez nią grubnie, później chudnie, że zmienia rysy twarzy, ale i ostatnimi czasy jedna z osób powszechnie znanych oznajmiła, że jest to choroba śmiertelna…. No to wolę nie wiedzieć jak czytając to, poczuli się ludzie,  którzy mają raka…Ja też mam hasmimoto… Od jakichś 5 lat. Przez ten czas moje rysy twarzy wcale diametralnie nie zmieniły się, zaszłam w ciążę i urodziłam zdrowe dziecko. Co najważniejsze na tamten świat się nie wybieram… Przynajmniej tak się nie zapowiada.

 


„Za dużo nigdy o sobie nie mów, bo z zazdrości ślepy zaczyna widzieć, a głuchy zaczyna słyszeć…” Znasz to z autopsji?! No właśnie…
Poznając mojego Męża 12 lat temu, dosyć boleśnie na własnej skórze przekonałam się, jak ludzie są bezlitośni w swoich przekonaniach i z jaką łatwością przychodzi im oceniać innych.
Wiesz, ile jest prawdy w plotkach na mój temat czy mojego Męża? Szczerze? Jakieś 15% Zazwyczaj zgadza się nazwisko, wiek, ilość dzieci i pochodzenie, chociaż jak wielokrotnie historia pokazała i z tym był problem…
Do wszystkich wniosków po latach doszłam sama. To była operacja na żywym organizmie. Na początku wściekałam się, później chciałam się wszystkim tłumaczyć, następnie płakałam i cierpiałam, aż w końcu nastał w moim życiu błogi stan długo wyczekiwanego spokoju… Niestety mam dla Ciebie przykrą wiadomość. Każdy musi przejść powyższe etapy w swoim życiu, tak jak ja. Jeżeli jesteś chora/chory, to musisz wziąć lekarstwa, aby chcieć wyzdrowieć. Traktuj wszystkie pośrednie stany jako drogę do zdrowia. Łzy, ból, cierpienie, rozczarowanie jest wpisane w nasze życie tak jak szczęście, uśmiech czy miłość. Choroba będzie nawracać, a Ty po raz kolejny boleśnie przekonasz się, że przyjaciel, wcale nie jest Twoim przyjacielem, a stado hien znowu nieumiejętnie próbuje dopisać nową historię Twojego życia.

 


Ja też się o tym przekonałam w ostatnich miesiącach. Nagle patrzysz na kogoś i nie wiesz kim jest.  Próbujesz go „umoralniać” , sprowadzać na właściwą drogę, aż w końcu zdajesz sobie sprawę, że być może inni nie chcą żyć tak jak Ty… Jedni są porządnymi matkami, ojcami, córkami- mają określone priorytety takie jak rodzina, czy dzieci. Inni zaś chcą po prostu żyć pełną parą jak Californication, łapać wiatr w żagle. Nie przejmują się opinią innych, a ja sama też udaje, że owych opinii nie słyszę… Wiem jedno… Nigdy nikomu na siłę nie ustawisz życia. Czasami po prostu zostaje Ci rola obserwatora, mimo że wraz„kapitanem” na dno idzie cała jego załoga. Wiele moich znajomych wybrało źle, ale pomyślałam sobie, że ja nie chciałabym aby ktoś rozliczał mnie z mojego życia, (na przykład z tego, że mam Męża 25 lat starszego od siebie.) Z tego też powodu, ja nie rozliczam innych z ich wyborów, nawet jak mi się wydają najgorszymi na świecie. Lubię się jednak w takich momentach dystansować i nie utożsamiać z tym co mi nie pasuje lub nie jest zgodne z moimi zasadami.  Pewnie jest to moją cechą charakteru, że lubię mieć swoje zdanie. Wiem, że to się wielu osobom nie podoba, ale wolę to niż być kompletnie nudna i mdła jak mydło.  Mam dla Ciebie jedną radę. Przeszłam wszystkie stany emocjonalne, kiedy ktoś mnie obrażał lub kłamał na mój temat. Tak naprawdę w moim przypadku to never ending story. Lekarstwo jest jedno…CZAS I POKORA.  To jedyne co mam Ci do napisania i czego nauczył mnie mój Mąż. Wiem to na 100%.  Tylko spokojem możesz wygrać swoją racje. Pamiętasz co sobie pomyślałaś/pomyślałeś o mnie 13 lat temu? No właśnie... A dlaczego teraz mam nadzieję myślisz inaczej? Bo czas pokazał i pewnie nadal pokazuje, że jestem po prostu w porządku. Ty też bądź w porządku i czekaj na swoją kolej. Uważam, że prawda obok miłości to jedna z najmocniejszych sił na świecie. (no i jeszcze według niektórych uczonych fizyki kwantowej należy doliczyć do tych sił SEX)
Kiedy tak siedzę i użalam się, bo koleżanka koncertowo zrobiła mnie w „bambuko”… do drzwi MOJEGO świata przychodzi śmierć… Nagła strata osoby, którą znałam od pierwszych chwil mojego pobytu w Warszawie. W takim momencie wszystkie Twoje rozterki stają się trywialnymi banałami.  To nie ma już żadnego znaczenia, bo w tej właśnie chwili nie mogę sobie podarować, że nie spotkaliśmy się jeszcze raz; nie zrobiliśmy grilla, czy rodzinnej imprezy- bo on zawsze na takich był.


Podobno milczenie jest złotem- to największa bzdura jaką w życiu miałam okazję usłyszeć. Milczenie jest tchórzostwem, złamaniem ludzkich relacji, a być może przeoczeniem jedynej okazji na to, żeby powiedzieć drugiej osobie coś ważnego, czego nie będziecie mieli już okazji nigdy więcej powiedzieć.
Dlatego szanuj każdą chwilę, a kiedy jest Ci źle, bo koleżanka Cię okłamała czy wydaje Ci się, że plotka złamała Ci życie, to pomyśl sobie, że w tej chwili najprawdopodobniej ktoś odchodzi na tamten świat- często w bólu i w cierpieniu.
Kochajcie ludzi, bo ja postanowiłam kochać wszystkich, bez względu na kim są i co o mnie myślą…