Jesienne marudzenie

Nie za bardzo wiem co napisać? Może, że przepraszam i w zamian za wybaczenie na blog wrzucę jakiś wystrzałowy przepis? Może na sernik dyniowy? Co Wy na to?


W ostatnim czasie dosyć intensywnie myślałam, aby zatrudnić kogoś do pomocy w pisaniu tekstów na blog i aby mój dawno temu obiecany jeden wpis na tydzień, faktycznie był jednym wpisem na tydzień, a nie na miesiąc. W dobie Instagrama, nie wiem czy w ogóle jest sens prowadzenia bloga, jeszcze takiego niszowego bez szminek, pudrów, ciuchów i innych gadżetów na których można zarobić ‘’dolary’’. W każdym razie blog na pewno zostaje, bo wiem że dużo osób tutaj wraca, a niektórzy odkrywają JKL na nowo.
Będę też pisać sama, bo blog nie jest przedsięwzięciem komercyjnym, więc musicie mi wybaczyć moje ociąganie się. Może w przyszłości zorganizuje się jeszcze lepiej i będę miała możliwość pisania więcej.
Jaki jest plan na przyszłość, aby nieco uatrakcyjnić blog? Na pewno raz w miesiącu znajdzie się cały Instagramowy cykl: „Z pamiętnika matki”. Wiem, że go kochacie. Przy zdjęciach będą także opisy stylizacji, etc, bo niedługo wykończycie mnie pytaniami: „skąd” a tutaj będziecie mogli znaleźć wszystko w pigułce. Trochę przepisów, dekoracji i do każdego artykułu podcast. To teraz proszę ładnie trzymać za mnie kciuki, żeby moje pobożne życzenia spełniły się i aby moja doba jakimś cudem wydłużyła się  do 36h… Może akurat…

Żeby nie było miałam to zrobić na początku września :D ale jak widać szkoła dzieci, nowe wyzwania i całe multum prac spowodowały, że kładłam swoje zwiędnięte ciałko do łóżka około drugiej w nocy. Mój wyrozumiały Mąż, który od połowy października wraca na plan zdjęciowy, przejął wstawanie o 6:30 każdego ranka. Pomyślicie sobie pewnie: „No nie każdego, bo przecież są jeszcze weekendy” Aha jasne… W sobotę rano Amelię zawożę do szkoły muzycznej, a w niedzielę dzieciaki dojeżdżają do Studia Artystycznego Buffo. Tak… Ja też już myślami jestem w grudniu: domu pełnym świątecznych dekoracji i… wolnego czasu…
Zawsze w takim moim zwariowanym, trochę wręcz surrealistycznym dzięcieco-szkolnym życiu, próbuję ogarnąć swoimi myślami tych którzy mają te parę firm na głowie i myślę sobie, że ja to chyba jakaś niedorajda jednak jestem…
Ku mojemu zaskoczeniu rok szkolny zaczął się naprawdę dobrze. Amelia nie wykorzystała jeszcze wszystkich „bz” i „np.” w pierwszych dwóch tygodniach nauki, a Antoni mimo nowego otoczenia i zadania mi pytania (uwaga! w trzeciej klasie) „Mamo, co to jest dyktando?” radzi sobie całkiem, całkiem… Myślę jednak, że braki po wcześniejszej szkole, będziemy dłuuuuuugo nadrabiali.

 Oczywiście początek września to zmiana koloru moich włosów, która u niektórych wywołała  emocje niczym nowy odcinek „Rolnik szuka żony” , ale spokojnie- już wszystko tłumaczę.
Kochane kobiety, kobitki Wy moje, przecież każda z nas potrzebuje czasami jakiejś zmiany i jak to moja babcia mawiała lepiej jest zmienić ubranie niż Męża no i ja się tego trzymam. Czy znów będę blondynką? Oczywiście, że tak! Już nawet nią jestem :D Chociaż kocham rudości, kocham siebie w tym odcieniu, to kwestia ciągłego odświeżania koloru i poprawiania go, aby nie wyglądać jak wyprana koszulka przerosła mnie czasowo oraz wytrzymałościowo. Może kiedyś...
Jak co miesiąc wraz z Moniką Bartnik ( już Violante) nagrywałyśmy nowe odcinki na YouTube Just Keep Living Baby. Uważam, że idzie nam coraz lepiej i z odcinka na odcinek rozkręcamy się niczym karuzela w tureckim, wesołym miasteczku. Sama jestem ciekawa co będzie dalej i czy polubicie nas na szklanym ekranie. Zmiana koloru moich włosów to jednak pikuś w porównaniu z tym co się działo w moim otoczeniu i na świecie. Moja Monika powiedziała „tak” a ja będąc świadkową i chcąc sobie zażartować przy podpisaniu dokumentów podczas ceremonii, zapytałam: „czy jesteś tego pewna?” w odpowiedzi usłyszałam złowrogie: „podpisuj to szybko!” Ach ta młodzież… Ciągle się wszędzie spieszą.

Jeżeli chodzi o moją piękną stylizację, którą widać powyżej  to sukienkę kupiłam w Bunny The Star, a to co jest warte podkreślenia to fakt, że oprócz tego, iż pięknie w niej wyglądałam (oczywiście to moja subiektywna opinia) to kiecka była bardzo wygodna, czego jak widać na zdjęciu poniżej nie mogłam powiedzieć o butach. Jako stara bywalczyni wesel i wszelkiego rodzaju wiejskich imprez, odbywających się w remizach strażackich oraz zakrapianych alkoholem, wiem iż po godzinie 22.00 kiedy poziom etanolu we krwi większości gości wzrasta lawinowo, zamieniam swoje obcasy na klapki lub gołe stopy. Wierzcie mi, że wtedy dla biesiadników to naprawdę nie ma żadnego znaczenia.Patrzę dalej na fotografie w telefonie i to tak naprawdę początek moich wspominek, a według specjalistów wielu różnych uniwersytetów, których nazwy są tak skomplikowane, że boję się je wypowiedzieć- powinnam  pisać już podsumowanie. Podobno umiecie skupić się maksymalnie przez 7 minut, ale że ja głęboko wierzę w Waszą koncentrację, więc będę pisać dalej. 

Jesień to także czas wyróżnień dla mnie :) YES! Zdobyłam nagrodę Business Woman & Life w kategorii Management Artystyczny. Oczywiście jak zawsze o mój makijaż zadbała Kinga Szewczyk- Kolorowe Kredki, a piękna, cekinowa sukienka na jedno ramię jest od Laurell. Zrobiło mi się niezwykle miło, że moja praca została wyróźniona, chociaż nie zgadzałam się z wyborem innych laureatów, a dokładniej pisząc- laureatki. Organizatorzy powinni na przyszłośc zwracać większą uwagę na to kogo nagradzają, tym bardziej jak pragną nadal utrzymać wysoki poziom i prestiż imprezy. W każdym razie wraz z towarzyszącą mi przyjaciółką zmyłyśmy się dosyć szybko świetować "po swojemu" Towarzystwo wegańskich kebabów i piwa bardzo nam odpowiadała, a przyodziana w cekinową sukienkę, buty typu UGG Massimo Dutti i płaszcz Lavard, czułam się jak miastowy freak :) Ważne, że było z klasą i jednocześnie ciepło oraz wygodnie. No dobra...Będę już jednak kończyć, bo słońce zza szyby świeci mi prosto w oczy, a różowopurpurowe hortensje w moim ogrodzie czekają na ścięcie i powieszenie ich obok drzwi wejściowych do domu. Robię tak co roku, gdyż te majestatyczne kwiaty najpierw zdobią wejście do krainy pazurowej dynastii, a później już ususzone ozdabiają jesienny klimat mojego salonu.

Jak robię taką jesienną stylizację? Klient prosi- klient ma, ale to już w kolejnym wpisie. A na sam koniec wrzucam zdjęcia wykonane moim nowym aparatem średnioformatowym Maymia 645 PRO. Są cudne!

Miłość w czasach zarazy

Obiecałam już dawno mojej znajomej, że wrzucę na blog przepis na ciasto lawendowe które ostatnio upiekłam, ale zawsze mi „coś” wypada i tak oto z mojego jednego postu na tydzień, wrzucam wpis raz na trzy tygodnie …
No nic…Mam nadzieję, że wybaczacie mi i nadal lubicie.  Z drugiej strony może dobrze że mam robotę, bo przecież blog prowadzę hobbistycznie i traktuję go bardziej jako pewnego rodzaju wirtualną wystawę moich zdjęć, którymi zawsze chcę się z Wami podzielić. (czyli wychodzi na to, że jestem chwalipiętą :)
Pretekstem do napisania tego tekstu było zdanie, które usłyszałam od mojej znajomej kiedy rozpoczął się lockdown.Pamiętam jak wszyscy zostaliśmy usadzeni na czterech literach w domu, a ona powiedziała mi: „Teraz połowa par rozstanie się, a drugiej połowie niespodziewanie urodzą się dzieci”.  Bardzo mnie wówczas tym rozbawiła, chociaż my z Czarem jesteśmy żywym przykładem, że koronawirus umocnił nasze relacje i to bez pasażera na gapę który miałby się pojawić po 9 miesiącach w naszym i tak już mało poukładanym życiu.
Oczywiście pierwszy miesiąc lockdownu był dla mnie ciężki: pobudka, śniadanko, drugie śniadanko, obiadek, podwieczorek, przekąska, setna przekąska i tak do zajechania, póki mój jęzor nie sięgnął dużego palca mojej stopy. Do tego oczywiście dochodziła nauka i gigantyczny stos książek, które musieliśmy wspólnie z dzieciakami przerobić każdego dnia. Nie żebym narzekała, ale teraz rozumiem że szkoła jest zbawieniem dla rodziców. Chociaż plusem tej całej sytuacji było to, że przestałam być taksówkarzem swoich dzieci i mogłam popołudniami po prostu być w domu. Dawno nie doznałam tego stanu.
Wraz z koronawirusem, przyszedł narodowy test mojej cierpliwości i wyporności na narzekania osób trzecich. Osoby trzecie uważane za moją rodzinę kocham nad życie, jednak przebywanie z kimś 24 godzinny na dobę nie jest w mojej ocenie zupełnie normalne. Lubię mieć w domu czysto, a rutyna jest moim konikiem. Nagle w moim uporządkowanym świecie, padły wszystkie monumenty które skrzętnie zbudowałam przez te 12 lat. Nie było żadnej szansy aby utrzymać porządek, nawet gdy kilka razy dziennie przenosiłam nagromadzone zabawki z kuchni do pokoju dziecięcego, zbierałam szklanki z parapetów i mruczałam pod nosem, że stół w jadalni znów pełen jest dziwactw z którymi nie mam nic wspólnego.
 Po pierwszym miesiącu iskrzenia i napięć w końcu ogarnął nas spokój i doszliśmy do wniosku, że jest nam wspólnie całkiem sympatycznie. Zbudowaliśmy naszą domową rutynę od nowa: zrobiłamplanery dzienne, a dzieci zaczęły same ogarniać sobie śniadanko, drugie śniadanko, przekąskę oraz setną przekąskę, dzięki czemu mogłam w końcu zebrać myśli i działać tak, aby nie musieć narzekać, że koronawirus złamał mojej życie. Chyba już jestem takim typem, że lubię iść pod prąd, a najbardziej wydajna oraz skoncentrowana jestem w patowych sytuacjach.
Prawdziwa gra o tron zaczęła się wraz z końcem roku szkolnego i wtedy kiedy moje najstarsze dziecko powiedziało: „Mamo! To już koniec roku, więc muszę mieć czerwony pasek!!!” Przyrzekam Wam, że słowa: „muszę mieć czerwony pasek” oznajmione 5 czerwca działają na mnie jak płachta na byka, ale obstawiam, że każda matka odnotowuje w takiej sytuacji wstrząsy sejsmiczne w swoim organiźmie. Postanowiłam zagryźć pięść w ustach i pomóc dziecku spełniać pragnienia. Mam nadzieję, że nie wyjdzie mi to kiedyś bokiem…
Generalnie obiecałam sobie, że jak przejdziemy  czas domowego, przymusowego i międzynarodowego siedzenia w domu to gdy tylko sytuacja mi na to pozwoli oddeleguję dzieci do moich rodziców i braci mieszkających na wsi. Tak też się stało, ale pisząc tak zupełnie serio uważam, że rodzice powinni zrobić wszystko, aby chociaż parę dni w roku mieć dla siebie. My staramy się tak robić dopiero od niedawna, ale lubimy się umacniać w przekonaniu, że nam razem dobrze i mamy inne tematy oprócz pracy oraz dzieci.
Pierwsze dwa dni spędziliśmy w Kołobrzegu u naszym znajomych, gdzie pierwszy raz zetknęłam się z rzeczywistością- bynajmniej nie koronawirusową, bo ilość osób na plaży była lekko pisząc: dosyć duża. Udało nam się pójść na wieczorny spacer, a mój Mąż zorganizował mi piękną sesję zdjęciową telefonem. Jest coraz lepszy w te klocki i nawet jego ręka już nie trzęsie się tak jak kiedyś, gdy oznajmiałam „zrób mi proszę zdjęcie”

Wiem, że chcieliście abym napisała trochę o tej stylizacji, więc uprzejmie donoszę, iż piękny, długi, wełniany i bardzo ciepły kardigan pochodzi od Bohoboco, lniana suknieka z tegorocznej kolekcji Zary. Z tej samej sieciówki pochodzi również słomiany kapelusz z którym praktycznie się nie rozstaję. Uwielbiam letnie nakrycia głowy, ale temu wątkowi chciałabym poświęcić osobny wpis na blogu. Jeżeli chodzi o ubrania z sieciówek, to tak jak już kiedyś pisałam lubię naturalne materiały a i takie można znaleźć w większości na stronach internetowych popularnych i nie koniecznie bardzo drogich sklepów.

Po dwóch dniach kompletnego lenistwa, rozmów i czytania książek, przerzuciliśmy się do Sopotu, gdzie czekały na Czara małe obowiązki zawodowe. Mimo wszystko udało nam się, wziąć analogowy aparat i zrobić piękną sesję zdjęciową na plaży. Kocham te nasze momenty, kiedy jesteśmy we dwoje i możemy po prostu porozmawiać o życiu. Z jednej strony zdaję sobie sprawę, że dla osoby mojego Męża, który przeszedł w życiu bardzo dużo, ciężko jest już namówić go na nowe wyzwania. Z drugiej jednak strony, bardzo chcę żebyśmy mieli wspólne pasje i zainteresowania, bo one pozwalają cieszyć się sobą przez długie lata. Do tego wszystkiego dochodzi magia fotografii analogowej, która dla mnie jest absolutnie nie do podrobienia. Żadna, nawet najlepsza cyfrówka nie jest w stanie oddać tej jedynej, zatrzymanej chwili.  Każde ujęcie jest przemyślane, bo przecież mamy tylko 36 klatek do wykorzystania.
Zobaczcie naszą sesję z Sopotu.
 

Oczywiście padły na Instagramie pytania i o tę stylizację. Piękne beżowe kryte sandałki z ażurowymi wycięciami pochodzą ze sklepu L37, a biały tłoczony golf z mojego ulubionego sklepu Uterque. Okulary korekcyjne to stara kolekcja Chanel, które kupiłam dawno temu w Rivierze.

Spędziliśmy naprawdę sympatyczne dni na wybrzeżu. Do południa skorzystaliśmy z tajskiego masażu, obiad zjedliśmy w ulubionej restauracji MOON, a wieczorami spotykaliśmy się ze znajomymi. Mamy ich w Trójmieście całkiem sporo i na tyle dużo, że ze spotkania na spotkanie przychodziliśmy spóźnieni. Jak tylko miałam trochę czasu, to sięgałam po swoją lekturę. Obecnie to Nienacki i jego „Raz w roku w Skiroławkach” Mało kto wie, że autor Pana Samochodzika, napisał… erotyk. Taki przy którym wszystkie współczesne chowają się, a miejsce akcji, czyli Mazury nad jeziorem Jaśkowskim sprawiają, że przygody miejscowej ludności owiane są niesamowitą tajemnicą i magią. Polecam!Kolejnym i ostatnim przystankiem naszej wyprawy był Janów Podlaski. I tam również (jak widać poniżej) aparat analogowy poszedł w ruch, a w sesji towarzyszyły nam przepiękne konie arabskie. Jak widać i siano okazało się kuszącym elementem naszej scenografii, a ja tak zakochałam się w tych majestatycznych zwierzętach, że postanowiłam sobie od nowego roku szkolnego, dołączyć do moich dzieci i także uczęszczać na zajęcia z jazdy konnej.Te parę dni minęło bardzo szybko, może dlatego że i na brak zajęć nie narzekaliśmy. Na szczęście zdążyliśmy  nacieszyć się sobą, chociaż przyznam Wam szczerze, że co chwila zastanawiałam się co właśnie teraz robią moje dzieci…

Wasza Ciocia Edytka 

Będzie dobrze...

Ten tekst postanowiłam napisać dopiero po 11 latach od kiedy po raz pierwszy zostałam mamą. Dlaczego właśnie dopiero teraz?  Podobno czas leczy rany, ale według mnie z biegiem lat możemy spojrzeć na pewne sprawy czy przeżycia z dystansem i wyrozumiałością, których być może nam kiedyś zabrakło.

Jak wyobrażałam sobie macierzyństwo? Zupełnie inaczej niż zafundował mi to los. Myślałam, że wysłuchałam już wszystkich kobiecych historii związanych z macierzyństwem. Podzieliłam sobie matki na parę grup: wojownicze amazonki, narzekające księżniczki, orędowniczki prawdy, oazy spokoju, histeryczki i propagandzistki utopii. Każda z tych grup matek opowiada historie związane z macierzyństwem w charakterystyczny dla siebie sposób i zgodny ze swoim charakterem oraz poglądami. Czy to źle? Absolutnie nie, a wręcz przeciwnie, gdyż świat dlatego właśnie jest taki piękny, bo różnimy się od siebie nie tylko uosobieniem, ale i podejściem do życia. 
Zanim urodziłam dziecko, będąc jeszcze w ciąży i wysłuchawszy historii wszystkich przedstawicielek powyższych grup, pomyślałam sobie: „No dziecko! Przybywaj! Jestem gotowa!” Z tą pozytywną myślą wyruszyłam na pierwszy w swoim życiu poród.
25.06.2009 roku o 1.47 w nocy, kiedy świat obiegła informacja o śmierci Michaela Jacksona, przyszła na świat piękna dziewczynka o śniadej cerze i bujnej czarnej czuprynie. Fizycznie kompletnie nie pasowała do nas obojga, jednak wkradła się mimochodem w nasze serca od pierwszej sekundy swojego życia.
Najgorsze były dla mnie pierwsze trzy miesiące. Nagle z niezależnej, pełnej energii i pomysłów studentki, stałam się więźniem swoich czterech ścian. Na domiar złego wszyscy dookoła patrzyli mi na ręce: czy aby na pewno dobrze przewijam tego dzieciaka? A ten krem odpowiedni jest dla niemowląt? Przykryć dziecku nóżki w 30-stopniowy upał? Jak płacze to dokarmiać mlekiem w proszku czy przepajać wodą? Oprócz pytań o egzystencje małego ludka, przychodzi jeszcze burza hormonalna. Co tak w ogóle z nami się dzieje? Prawda jest taka, że dzieje się z nami bardzo dużo. Tak wiele na raz, że same nie zdajemy sobie z tego sprawy, ile skomplikowanych procesów zachodzi w naszym organizmie.
 

Matka idealna- czyli kto? Przecież wszyscy wiedzą, że „Matka Polka” to kobieta doskonała która umie rozciągnąć dobę do 36 godzin, ugotować obiad, posprzątać, zrobić grę planszową handmade, ułożyć z dzieckiem puzzle składające się z 1000 kawałków, uprasować białe kołnierzyki i zawiązać kokardkę na warkoczyku. Mało tego, przy pierwszym dziecku wyjście na obiad ze znajomymi jest niczym wyprawa na szczyt G8. Walizka pełna: zabawek, śliniaków, słoiczków, pieluch, ubranek „na gdyby co” a widziałam nawet taką, która po przyjściu do restauracji szukała kontaktu, aby podłączyć podgrzewacz do mokrych chusteczek. Wszystko znam z autopsji, ale spokojnie. Przy trzecim dziecku brałam już tylko pieluchę w moją podręczną torebkę, a jak Rita narobiła w pieluchę, to nie biegałam po całym lokalu szukając przewijaka tylko podmywałam ją w umywalce. Gdy nie miałam butelki, po prostu posiłkowałam się łyżeczką lub kubeczkiem, a zabawką potrafiło być wszystko co tylko szeleściło, stukało lub było kolorowe i nadawało się do rozbrajania. Do pewnych rzeczy po prostu należy się przystosować lub zwyczajnie w świecie dorosnąć. Nikt z nas nie jest idealny, a im szybciej odpuścimy, tym mniej stracimy nerwów na niepotrzebne biczowanie się za to, że tym razem zapomniałyśmy wziąć ze sobą ulubionej zabawki dziecka. Stara zasada mówi: „Szczęśliwa mama, szczęśliwe dziecko”. Trochę to kolokwialne, ale niestety bardzo prawdziwe. Stres jest zupełnie niepotrzebny, gdyż rodzi napięcia pomiędzy partnerami co finalnie odbija się na samopoczuciu dziecka. Wiem, że łatwo się pisze, ponieważ z perspektywy lat wszystko wydaje się prostsze, ale wówczas- 11 lat temu zabrakło mi głosu rozsądku, który powiedziałby: „daj już spokój, cokolwiek byś nie zrobiła dla tego dziecka i tak ważna jest po prostu Twoja obecność”
Kochana mamo! Gdy już urodzisz, a Twoje dziecko w końcu zaśnie, daj sobie odrobinę czasu dla siebie. Zrób coś co sprawi Ci przyjemność i zapomnij o skrupulatnym pakowaniu torby na wyjście ze znajomymi, dobieraniu koloru skarpetek do bluzki malucha i rozpisywaniu diety. Pamiętaj, że po urodzeniu bobasa wiele przyjemności na które mogłaś sobie wcześniej pozwolić i tak siłą rzeczy zostanie Ci odebrane. W takim wypadku masz prawo zachować chociaż cząstkę siebie. Nie rób wielkiego problemu ze zwykłego wyjścia ze znajomymi, nie denerwuj się kiedy nie dotrzesz na czas i jeżeli odłożysz część obowiązków na następny dzień, to naprawdę nie będzie to koniec świata, a kula ziemska nadal będzie się kręcić z tą samą szybkością co wczoraj.
 
Baby blues, to nie to samo co depresja poporodowa.
 No właśnie… Temat głęboki i szeroki jak ocean, jednak nadal dużo osób myli poważną chorobę ze zwyczajnym baby blues. Co gorsza dużo kobiet straszy się depresją niczym potworem z Loch Ness. „Do Ciebie też przyjdzie, to więcej niż pewne” słyszałam. Jak się nie chce mieć depresji, to i tak się ją dostaje od samego bezsensowego gadania innych.
Zacznijmy jednak od początku.
Tak jak już wspomniałam wraz z narodzinami dziecka powinnaś wiedzieć, że Ty również rodzisz się na nowo. Twoje nawyki ulegną zmianie, Twoja przestrzeń osobista już nigdy nie będzie taka sama i przede wszystkim Ty sama już nigdy nie będziesz sobą sprzed dosłownie paru dni. To wszystko będzie dziwne i niestety mało zrozumiałe. Z jednej z strony będziesz najszczęśliwszą kobietą na świecie, a z drugiej strony w Twoim świecie zawita: bezsenność, płacz dziecka, rozbicie i smutek… Im szybciej zrozumiesz, że coś się skończyło, a coś nowego zaczęło tym łatwiej Ci będzie przyzwyczaić się do nowej rzeczywistości. Im szybciej zamkniesz drzwi, tym szybciej pożegnasz się ze smutkiem i brakiem akceptacji. Będzie wydawało Ci się, że jesteś sama z tym całym grajdołkiem. Wszyscy dookoła bawią się, idą „na miasto”, pięknie wyglądają, a Ty jedna zostałaś w czterech ścianach z nawałem mleka w piersiach, brzuchem po pas i nie daj losie kolkami dziecka. Mogę Ci powiedzieć, że tylko tak Ci się wydaje J To szybko minie, bo nie ma nic bardziej przerażającego niż niewiedza co przyniesie kolejny dzień z małym człowiekiem na pokładzie. Jednak wraz z upływem dni, Twoje hormony się uspokoją, smutek minie, a Ty coraz sprawniej przewiniesz pieluchę, poznasz swoje dziecko i wkradniesz się w jego wnętrze. Ten proces nazwałam „pre-maternty” czyli wprawką do macierzyństwa. Każda książka ma przecież swój wstęp i Ty także nieświadomie piszesz początek swojej historii i odkrywasz nieznane Ci dotąd lądy. Historia lubi się powtarzać i przy kolejnym dziecku przejdziesz przez narodziny dziecka łagodniej. Pozostaną hormony, ale Twoje lądy i oceany będą już najprawdopodobniej odkryte, będziesz umiała zdefiniować samą siebie oraz potrzeby własnego dziecka.  „Świadomość wszystkich nas przemienia w tchórzy” pisał Szekspir, ale w tym wypadku owe procesy myślowe z którymi przyjdzie Ci się zderzyć na początku drogi zwanej macierzyństwem będą ewoluować i z czasem dodawać siły.
Nie pamiętam dokładnie co się ze mną działo, gdy 11 lat temu powitałam na świecie swoje pierwsze dziecko. Wiem jednak, że czułam się paskudnie: tak jakby ktoś odebrał mi cząstkę siebie i nagle zamienił ją na zupełnie coś innego. Podarował w prezencie i powiedział: „teraz sobie z tym poradź sama” Czy płakałam? Pewnie tak. Z bólu fizycznego i psychicznego. Jednak miałam w sobie na tyle nadziei, że wiedziałam iż po deszczu w końcu zaświeci słońce. Gdy miałam prawdziwe doły tłumaczyłam sobie: „Edyta, masz piękną zdrową córkę. Pomyśl o tych którzy nie mieli tyle szczęścia co Ty i teraz mierzą się z chorobą lub stratą”
W tej całej historii z macierzyństwem pozostaje jeszcze jeden wątek, a mianowicie depresja poporodowa. To już nie jest smutek, który ogarnia kobiety po narodzinach dziecka, tylko poważne zaburzenia nastroju z którymi często nie umieją sobie poradzić. Przede wszystkim tego typu zaburzenia nie są przejściowe. Nie będę się w tym temacie zbytnio rozwijać, gdyż nie jestem specjalistą ale uważam, że w takim przypadku koniecznie należy udać się do lekarza. Podejrzewam, że przyznanie się przed samą sobą, tym bardziej nam Polkom przychodzi z wielkim trudem, jednak pamiętajcie że stały nastrój przygnębienia i poczucia winy nie jest czymś normalnym. Najzwyczajniej w świecie nie zasługujecie na to, bo każda osoba: Ja jak i Ty poradzimy sobie w każdej, nawet najbardziej patowej sytuacji. Potrzebujecie tylko kogoś kto Wam uświadomi jak wiele potraficie J Pamiętaj! Nie ma recepty na udane macierzyństwo. Ty i to kim jesteś jest jedynym udanym przepisem na sukces. Ten macierzyński również!