Wiem, że wielu z Was czeka na ten wpis, tym bardziej teraz przed wakacjami. Szczerze napiszę, że zawsze omijałam Włochy. Jako nastolatka byłam w Amalfi i wtedy utkwił mi obraz miejsca, gdzie jest: głośno, tłocznie i nie za czysto. Nic bardziej mylnego.
Nasza niczym narzeczeńska wycieczka do Puglii rozpoczęła się 16 czerwca i w 5 dni zaliczyliśmy 5 włoskich, bardzo urokliwych miasteczek- no może za wyjątkiem jednego, większego miasta, ale o tym później.
Samoloty do Bari latają co kilka dni z lotniska w Modlinie i pierwszy raz od kilku lat, samolot wyleciał i przyleciał o czasie, co w moim życiu wkładam do szuflady, która ma napis „CUD” Po wylądowaniu poszliśmy wypożyczyć samochód i jak przystało na prawdziwych włoskich wycieczkowiczów, zarezerwowałam nam Fiata 500 Cabrio.
Jadąc z lotniska do pierwszego miasta na naszej mapie podróży, czyli Polignano a Mare, wiedziałam, że ta podróż będzie jedną z piękniejszych w moim życiu i nie myliłam się ani trochę. Wprawdzie zaczęłam się zastanawiać, czy ten błogi stan nie jest spowodowany przypadkiem faktem, iż nie mamy trzech pasażerów i dwóch psów na pokładzie, ale gdy po trzech dniach zaczęłam pioruńsko tęsknić, zorientowałam się, że to jednak zasługa magii Włoch. Nie mieszkaliśmy w centrum Polignano, tylko jakieś 3,5 km od serca miasta. To był strzał w dziesiątkę, gdyż okazało się, że nasz uroczy hotel Musae al Mare, znajduję się w przepięknej okolicy w sąsiedztwie murów Opactwa San Vito oraz skalistej plaży Spaggia San Vito. Będąc tam koniecznie znajdzie czas na cappuccino w lokalnej kawiarni LA Veranda di Giselda.
Mały, rybacki zakątek bez tłumów turystów był idealnym rozpoczęciem naszych wojaży, a kąpiel wśród skał zapowiadała magiczny czas w naszym życiu. Wszystko co nas otaczało sprawiało, że czułam się jak w włoskim filmie, a ja czułam się niczym Sophia Loren, która w jednym ze swoich wywiadów powiedziała: „Moje życie było bajką, która trwa i mam nadzieję, że nigdy się nie skończy” Zresztą u siebie widzę wiele podobieństw do życia tej wybitnej aktorki. Oczywiście nie jestem artystką, ale ona sama związała się z Carlo Ponti, który był od niej starszy o 22 lata. Byli razem do śmierci tego włoskiego producenta, jednak jak sama Sophia wspominała, ze względu na krytykę środowiska zewnętrznego i krytykę Watykanu wylała wiele gorzkich łez. Skąd ja to znam…
Zostawmy jednak przykrości w przeszłości i przejdźmy do bardziej rozkosznych tematów, czyli restauracje w Polignano al Mare. Przez to, że w tym mieście zabawiliśmy tylko praktycznie 24h, postanowiłam wybrać dwa polecane przez miejscowych lokale. Jedna z nich to oferująca głównie świeże owoce morza i ryby, Da Tuccino. Klasa, szyk, wszystkie rodzaje ostryg, ręcznie siekany tatar z łososia oraz domowa pasta i bogate antipasti. Do tego cudowny widok na Morze Adriatyckie, a poniżej tarasu, gdzie usytuowane są stoły, odgłosy przejeżdżających tuk toków. Druga, słynna już restauracja w Hotelu Grotta Palazzese, była dla mnie wielkim rozczarowaniem. Oczywiście atmosfera oraz widok są wartością dodaną tego lokalu, jak i fakt, że restauracja znajduje się w grocie, jednak na tym kończą się pozytywne strony tego miejsca. Sami wiecie… 300 Euro za lunch na plastikowych krzesełkach, ravioli zanurzonym w serze oraz w towarzystwie sklepowej solniczki typu gotowiec jest słabe. Być może jestem perfekcjonistą i przez to, że sama prowadzę biznes lubię dbać o najmniejszy szczegół. Jednak jak oferuję produkt premium to chce, aby odbiorca czuł, że takim produktem został obdarowany. Tutaj tego zabrakło i lepiej po prostu wynająć sobie łódkę ze sternikiem, który pozwoli nam w czasie wycieczki popływać wśród skał, niż płacić za widok i wyjść niezadowolonym. Taniej i bardziej efektywnie. Dzisiaj bardzo żałuję, że nie wynajęliśmy wycieczki łodzią, jednak zabrakło nam czasu i odpowiedniej pogody, gdyż przez ostatnie godziny naszego pobytu, morze było wzburzone, a rejsy wstrzymane. To kolejny dowód na to, że Instagram prawdy nie powie, ponieważ restauracje Grotta Palazzese znalazłam na profilu @super.italy, a i owszem z zewnątrz wyglądało to pięknie, jednak powinni jeszcze dopracować parę rzeczy lub dostosować ceny do oferowanych usług.
Jak Polignano a Mare, to najsłynniejsza w tej okolicy skalista plaża Lama Monachile Cala Porto. Znowu będę trochę marudzić :D ale po prostu ja nie lubię tłumów, a ta plaża o każdej porze była pełna turystów. Do tego zapomnijcie, że wejdziecie do wody bez specjalnych butów, bo kamienie skutecznie uniemożliwiają ruch w wodzie. Czaro zaliczył jednak pływanie wśród skał Lama Monachile Cala, ja cyknęłam parę fotek i szybciutko pojechaliśmy szukać innego miejsca. Nie ulega wątpliwości, że Polignano a Mare to bardzo urokliwe miasteczko i jeśli zwiedzacie region Puglia, to miejsce powinno się znaleźć na Waszej liście. Jeżeli chcecie poczuć choć trochę klimat tego włoskiego miasteczka, obejrzycie film Pinokio z Robertem Benigni, gdyż akcja filmu rozgrywa się właśnie w Polignano a Mare
Tego samego dnia dojechaliśmy do Monopoli i postanowiliśmy trochę poleniuchować na piaszczystej plaży. Jak zawsze w takich miejscach, zafundowaliśmy sobie spacer wąskimi ścieżkami oraz włoskie cappuccino w pobliskiej kawiarni. No i pamiętajcie, aby koniecznie odwiedzić plac Garibaldiego.
Prosto z Monopoli udaliśmy się do Alberobello. To bardzo charakterystyczne miasteczko, które nazywam „wioską smerfów” ze względu na charakterystyczne dla tego regionu domki zwane TRULLO. My sami w hotelu Trulli Holiday Albergo Diffuso mieliśmy swoje własne, małe, urocze trullo.
Trulli w Alberobello nie bez powodu zresztą zostały wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Większość domków ma od 100 do 200 lat, ale niektóre z nich przetrwały nawet z XIV wieku. Do ścisłego centrum nie dojedzie się samochodem, dlatego warto zaopatrzyć się w wygodne buty i aparat, bo miejsce robi niesamowite wrażenie. Podczas tego wyjazdu bardzo dużo spacerowaliśmy i wchodziliśmy nawet w najmniejszy zakamarek. Dzięki temu zrobiłam całe mnóstwo zdjęć, ale przede wszystkim trafiliśmy na prawdziwe podróżnicze perełki. Jeżeli jesteście mięsożerni, koniecznie odwiedźcie CIBUM. Restauracja oferuje steki z całego świata w tym o nazwie Masuria i jak nie trudno się domyśleć pochodzą z Polski.
Po Alberobello przyszedł czas na Materę. Wiele razy próbowałam sobie wyobrazić to miejsce, bo widziałam je tylko w ostatniej części Bonda „No Time To Die” i od pierwszego momentu, kiedy ujrzałam pierwsze kadry filmu, nachyliłam się do Czarka i powiedziałam mu: „To miejsce jest nasze” i tak też się stało. Matera robi wrażenie od samego początku, ale tak jak Alberobello i to miejsce również wpisane jest na Światową Listę UNESCO. Co więcej, nie tylko James Bond jeździł motorem po Materze, bo tutaj była również realizowana PASJA Mela Gibsona.
Co ciekawe Matera w przeszłości była miejscem wyklętym, a w wykutych skałach grotach zwanych sassi mieszkali ludzie, których ze względu na bardzo słabe warunki sanitarne bardzo często dosięgały epidemie czerwonki i malarii. Materę nazywano wstydem narodowym, a w 1952 roku, ze względu na fatalne warunki sanitarne oraz przeludnienie, przesiedlono siłą około 15 000 mieszkańców.
Tak naprawdę całkiem niedawno Matera dostała drugie życie, a kamienne groty zaanektowano na hotele, restauracje czy przyuliczne kawiarnie. My sami mieszkaliśmy w Sextantio Le Grotte Della Civita, a nasza sassi miała, jedno malutkie okienko, które otwieraliśmy przy pomocy długiego pałąka. Mimo dosyć specyficznej aury, nie ulega wątpliwości, że hotel jest wyjątkowy. Klimat całej Matery, szczególnie wieczorem, jest absolutnie niepowtarzalny. My oprócz spacerów, czy widoków na pobliski Park Narodowy Murgia, zaliczyliśmy jeszcze kolację w resturacji Vitantonio Lombardo, która mieści się pięć minut spacerem od naszego hotelu oraz posiada gwiazdkę Michelin. Dawno nie jadłam tylu dobrych potraw w jednym miejscu i ten lokal zasługuje na wyróżnienie. Oprócz pysznych potraw, czeka tutaj również uczta wszystkich miłośników designu i dobrego smaku.
Po kolacji zaliczyliśmy oczywiście wieczorny spacer po Materze, a mnie nawet udało się na Piazza Duomo tuż obok Cattedrale di Maria Santissima della Bruna e Sant Eustachio, zatańczyć do utworu Pharaon- Gipsy Song, którą grał uliczny grajek. Mogliście nawet moje wygibasy zobaczyć na Instagramie, bo ten moment był dla mnie absolutnie magiczny. Cieszę się, że Czaro nagrał mnie wtedy, bo z wielką chęcią wracam do tego nagrania i wówczas uśmiecham się sama do siebie.
Jak Matera to „No Time To Die” i oczywiście musieliśmy pójść na Piazza San Giovanni, gdzie w swoim Astonie Martinie, James Bond brawurowo pozbył się wrogów, po czym wsadził w pociąg swoją ukochaną Madeleine, aby już nigdy więcej jej nie zobaczyć. Jeżeli już jesteśmy przy filmie o agencie 007, polecam Wam serdecznie wstać, skoro świt w słuchawkach odpalić „No Time To Die” Billie Ellish i zafundować sobie poranny spacer po Materze. Wierzcie mi, że to będzie dla Was magiczne przeżycie i zapamiętacie je na długo. Oczywiście też właśnie w Materze, zrobiłam zdjęcia swojego nowego projektu dla Sky and Soul, mianowicie węzła miłości. Zobaczyłam go po raz pierwszy w Casino Royal i od tej pory zapragnęłam mieć naszyjnik Vesper Lynd. To był jeden z pierwszych biżuteryjnych projektów dla Sky, jednak musiałam dopracować każdy, nawet najmniejszy szczegół, dlatego swoją premierę miał niedawno. Węzeł miłości symbolizuje oplecione ciała kochanków oraz niekończące się uczucie. Czekałam długo, aby móc zabrać ze sobą naszyjnik i kolczyki do Matery. W końcu się doczekałam.
Po Materze nastał czas na Bari i powrót do domu. Królowa Bona mówiła: „boskie Bari”, my jednak nie mieliśmy czasu na zwiedzanie, a Bari na pewno nie będzie dla nas miłym wspomnieniem. Zaraz po przyjeździe do miasta, jakiś Włoch porysował nam auto po czym uciekł, a chwilę później byliśmy świadkami jak samochód potrącił boleśnie rowerzystę. Postanowiliśmy już nigdzie nie wychodzić z hotelu, po drugie czasu do wylotu pozostało niewiele. Wieczorny spacer również nie napawał nas optymizmem. Ulice pełne krzyczących, pijanych i roszczeniowych nastolatków. Bari daleko do spokojnego Alberobello czy Matery. W naszym przypadku prowincja sprzyja lepszemu odpoczynkowi.
Mogłabym Wam opowiadać o tym wyjeździe jeszcze przez kolejne 1500 wyrazów, ale myślę, że nie dalibyście rady, a ja też chciałabym już napisać kolejny artykuł. Na sam koniec wspomnę tylko, że wszystko było na swoim miejscu.
Jak to mam zwyczaj mówić: „miłość, przyjaźń i spaghetti”