Pani Perfekcyjna? Nie, dziękuję.

Dlaczego warto rozmawiać, mówić otwarcie o problemach i dzielić się niektórymi swoimi doświadczeniami z innymi? Ponieważ obecny świat należy do odważnych kobiet, które nie boją się otwarcie mówić o swoich słabościach oraz o tym co im się nie podoba w otaczającym nas świecie. Najwyższy czas skończyć z idealnymi obrazkami matek, businesswoman oraz Bóg wie czego, byle by nie legł w gruzach perfekcyjny obraz dziewczyny z Instagrama.
Większość z nas zapewne zdaje sobie sprawę z tego, że prawdziwe życie tak po prostu nie wygląda, a mimo to, nadal tak łatwo dajemy się nabrać.  Oczywiście sama jestem estetką, kocham piękne wnętrza, oraz chętnie dzielę się moimi inspiracjami z innymi, ale to wcale nie oznacza, że moje życie usłane jest różami. Czy się żale? Absolutnie nie- wręcz przeciwnie. Myślę, że jestem wielką szczęściarą bo ma zdrowe dzieci, a ten stan pełnego dobrostanu jest dla mnie bezcenny. Perfekcjonizm jest jednak stagnacją dla samych zainteresowanych i przekleństwem dla obserwujących, którzy przez to łatwo popadają w cały wachlarz kompleksów. Niby wszyscy o tym wiemy, a jednak nadal utożsamiamy się z osobami, które mają piękne, bogate, bajkowe życie (szkoda, że tylko wirtualnie). „Brak perfekcji jest piękny, szaleństwo jest geniuszem i lepiej być absolutnie niedorzecznym, niż absolutnie nudny,” to słowa Marylin Monroe, a sama przekonałam się o ich prawdziwości na własnej skórze, gdy w końcu znalazłam się pod ścianą…
Ktoś kiedyś powiedział mi, że depresja nie jest cechą ludzi słabych, tylko tych którzy zbyt długo byli silni. Patrząc na moje życie i przeszłość ciężko się z tym nie zgodzić. To co oficjalnie funkcjonuje w przestrzeni publicznej o mnie, to tylko część mojego życia. Jego drugą połowę trzymam w pudełku na klucz z napisem „ściśle tajne”. No to jak to w końcu jest? Należy rozmawiać, czy jednak się skrywać?
W życiu należy trzymać balans, a mam wrażenie, że w obecnych czasach jest to największa bolączka otaczającego nas świata oraz coraz bardziej fanatycznego społeczeństwa. Wahadło buja się nieustannie z prawa do lewa, a ja nieustannie czekam aż w końcu zatrzyma się po środku. Zanim to jednak nastąpi (mam nadzieję jak najszybciej) to ja będę się tego mojego środka trzymać jak krowa na granicy, jak pijany płota, jak moja mama swoich książek kucharskich i koniec kropka. Nie jestem po żadnej ze stron, nie lubię jak komuś odjeżdża pociąg i zaczyna głosić publiczne brednie oraz szerzyć dziwne teorie spiskowe. Lubię za to uważnie przysłuchiwać się wszystkim dookoła, ale słuchać mądrzejszych od siebie.  Chciałabym abyście nie zakochiwali się w ludziach, którzy udają perfekcjonizm, nauczyli się umiejętnie cedować informacje z zewnątrz oraz wyciągać odpowiednie wnioski. Niech wszystko co dzieje się dookoła nie dzieli Waszych rodzin oraz znajomych na „gorszych” i „lepszych” Nauczmy się otwarcie rozmawiać o problemach i emocjach, które mogą być kołem ratunkowym dla kogoś innego. Z drugiej strony miejmy swoje tajemnice, wentyl bezpieczeństwa; pamiętnik który spalą po naszej śmierci. Czy to hipokryzja? Nie… To się nazywa BALANS… Coś co, zapewnia nam spokój ducha i równowagę psychiczną.

P.S. W niedzielę na blogu znajdziecie mój podcast. Będę mówić o emocjach i uczuciach, czasami zjawiskach społecznych, ale bez polityki- tej po prostu nie lubię. Pokażę Wam jak wygląda kobiecy świat moimi oczami. Zaczynamy od „miłości” Do usłyszenia.

Być jak Ania.

Do tego cyklu przymierzałam się od dosyć dawna, ale wraz z pachnącym bzem  i zapachem piwonii, postanowiłam porządnie do niego przysiąść. Dzisiaj moi Drodzy zabieram Was w niezwykłą podróż w głąb książek z naszego dzieciństwa. Niby wszystko o nich już wiemy, ale myślę że każdy zapamiętał je „po swojemu”. Dla każdego inny fragment danej książki będzie ważniejszy, gdyż po prostu nasze doświadczenia różnią się od siebie, a przecież lubimy bohaterów i ich przygody utożsamiać ze sobą, prawda?

„Jutro jest zawsze czyste, nieskalane żadnym błędem”- Lucy Maud Montgomery, „Ania z Zielonego Wzgórza”.

Ania Shirley to niewątpliwie moja ulubiona bohaterka. Niepokorny duch z marchewkowymi włosami, które nawet w pewnym momencie stały się zielone. Pamiętacie ten wątek w książce? Bohaterka kupiła farbę od przyjezdnego handlarza. Marzyła o kruczoczarnych włosach, a stały się zielonkawe i finalnie Ania musiała ściąć je na krótko. Która z nas nie miała za sobą eksperymentów z barwieniem włosów kolorową bibułą czy jednorazowymi saszetkami? Ja również idąc tym tropem kupiłam szampon koloryzujący, którego kolor miał wystarczyć na trzy mycia. Efekt? Kolor koniakowy został ze mną już na parę lat, a moja mama omal nie zaliczyła wczesnego zawału serca jak Mateusz- książkowy opiekun Ani z Zielonego Wzgórza. 

Z bohaterką tej książki utożsamiałam się w wielu aspektach. Po prostu w 100% chciałam być nią i przede wszystkim mieć swoją Dianę, którą mogłabym upić winem udającym sok z porzeczek. Mimo, iż Ania była sierotą i wątek poszukiwania miłości jest główną problematyką utworu, tak naprawdę między nami dzieciakami finalnie bohaterka miała wszystko: najlepszą przyjaciółkę, wyniki w nauce, kochających opiekunów, mnóstwo przygód oraz oczywiście swojego Gilberta. Ach ten Gilbert… Niby się nie lubili, ale od zawsze czuli do siebie miętę. Jak tu nie wierzyć w powiedzenie: „ kto się lubi, ten się czubi”?

"-Gilbercie- powiedziała, czując, jak oblewa ją rumieniec - chciałam ci bardzo podziękować za oddanie posady w szkole w Avonlea. Był to z twojej strony bardzo szlachetny gest... i chcę ci powiedzieć, że doceniam to, co zrobiłeś.
Gilbert szybko uścisną dłoń Ani.
-Nie było w tym nic niezwykłego, Aniu. Bardzo się cieszę, że mogłem ci wyświadczyć niewielką przysługę. Czy to oznacza, że w końcu będziemy przyjaciółmi? Czy chcesz mi przebaczyć mój dawny głupi żart?
(...)
-Przebaczyłam ci już wtedy, na przystani, chociaż jeszcze sobie tego nie uświadomiłam. Jaka ja wtedy byłam uparta! Od tamtej chwili... muszę ci się do czegoś przyznać... żałowałam, że się nie pogodziliśmy."

Po latach okazało się, że (jak widać na zdjęciach poniżej) mamy swoje zielone wzgórze. Próbuję jakoś wyperswadować swojej córce, że ma to, o czym marzyły kiedyś prawie wszystkie polskie dziewczynki, ale ona twierdzi, że brakuje jej jeszcze Gilberta i Maryli :) 

Choć ilością oryginalnych pomysłów Amelka na pewno wcale nie odstaje od książkowej Ani,  jednak jest to już zupełnie inny świat, który możemy pokazać naszym dzieciom tylko przy pomocy własnych wspomnień i książek. W głębi duszy liczę na to, że moje dzieci poczują odległe wzgórze Avonlea i mimo ipadów, TV i innych technologii zapragną choć w wyobraźni być w tamtym beztroskim świecie, pełnym poezji, zieleni i cudownego wariactwa rudowłosej dziewczynki. 

My dzieci żyjące w postkomunistycznej Polsce, nie mieliśmy tyle wolności i przywilejów co Ania. Bohaterka była dla mnie niczym zachodni, kolorowy ptak. Dziewczynką, której zostały wybaczone nawet największe przewinienia. Mój świat był niestety czarno-biały i ograniczony wymagającymi nauczycielami, wiecznie zapracowanymi rodzicami i naszymi codziennymi obowiązkami. Świat Ani był spokojny i sielski jak jej Zielone Wzgórze. Ach Aniu…

" Ładny?! Ani słowo ładny, ani piękny nie oddają uroku tego zakątka. Cudowny, bajecznie cudowny... To pierwsza rzecz, której nawet wyobraźnia nie zdoła upiększyć. Aż czuję przyjemny ból w dołku. Czy pan kiedyś odczuwał ból w dołku?"

Jako dziewczynka czytając tę książkę, byłam bardzo ciekawa jak to jest dorastać, zmieniać się tak jak Ania. Żałowałam, że nie mogę dojrzewać wraz z moją bohaterką w trakcie czytania lektury i przeżywać tego co ona.  Z chudej, piegowatej dosyć brzydkiej dziewczyny, wyrosła na piękną, pracowitą kobietę, która mimo wieku nie utraciła swojej wrażliwości na świat i nietuzinkowej wyobraźni.

Teraz wrzucam Wam parę ulubionych cytatów z książki, które skrzętnie zanotowałam w moim czerwonym pamiętniku i sięgam po nie często, gdy tylko myślami chcę powrócić w świat Avonlea.  Takich cytatów używam często wypisując na przykład kartki urodzinowe dla swoich przyjaciół i najbliższych. Znam ich na tyle dobrze, że do każdego staram się dopasować odpowiedni cytat z moich ulubionych książek. Uważam, że to o wiele lepsze niż wyszukiwanie gotowców w google lub wymyślanie życzeń na siłę  (a w kryteriach: jedna metafora, dwa epitety, oksymoron i gotowe) Podczas różnych uroczystości, ważnych wydarzeń, kompletowania i uzupełniania rodzinnych albumów lubię sięgać po literaturę i posiłkować się nią, bo uważam, że nie ma nic piękniejszego niż myśli wybitnych autorów zaklęte w słowa i przekazane kolejnym pokoleniom. 

„ W przyjaciołach powinniśmy szukać tego, co w nich najlepsze, i obdarzać ich tym, co w nas najlepsze. Wtedy przyjaźń będzie największym skarbem życia”. 

„Najgorsze jednak w wyobraźni jest to, że nadchodzi chwila, w której trzeba przerwać marzenie, a to bardzo boli”.

"Gdy czyta się różne smutne historie, łatwo jest sobie wyobrazić, że bohatersko stawiamy czoło trudnościom, znacznie trudniej jest poradzić sobie z nieszczęściem, które naprawdę nas dotyka".

"Przecież liczba błędów, które przypadają na jedną osobę, musi być jakoś ograniczona. W końcu zapas pomyłek przeznaczonych dla mnie się wyczerpie i nareszcie będę miała spokój. To bardzo pocieszająca myśl".

"Nikt nie może nikomu zabronić marzeń o idealnym świecie. A poza tym podążając własną drogą, prędzej czy później i tak każdy znajdzie się na zakręcie!"

"Me serce tylko przy Tobie umie się weselić i chyba jedynie śmierć może nas rozdzielić".

 

Powrót do przeszłości- fotografia analogowa.

„ Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło?” Zawsze uważałam, że te słowa absolutnie nie mają żadnego przełożenia na rzeczywistość. Jako mocno stąpająca po ziemi nowohucianka nie wierzyłam, że istnieją złe sytuacje, które mogą w jakikolwiek pozytywny sposób odmienić moje życie na lepsze. Aż tu nagle…. Zapukał do bram świata Pan o nazwie COVID-19… Chcąc, nie chcąc utknęliśmy w globalnym areszcie domowym; bez przyjaciół, bez spotkań, bez jakichkolwiek przejawów dotychczasowego trybu życia. 

Zaczęłam oczywiście od domowych porządków i planowania nowych artykułów na JKL. Kiedy ogarnęłam już całą chatę, wyczyściłam przy-podłogówki i generalnie sprawiłam, że moje życie wydawało się już na wskroś idealne, a test białej rękawiczki wypadł perfekcyjnie wtedy popadłam w monotonię. O ile jedni nie mają ze stanem dłuższego zamrożenia żadnego problemu ( na przykład mój Mąż) to ja absolutnie nie nadaję się do aresztu domowego.  Pierwszym etapem bezczynności był strach… Telefony przestały dzwonić, nie rozbrzmiewał już charakterytyczny dzwonek skrzynki mailowej, a ja nie szukałam jak zawsze po biurowych kątach pieczątki mojego Męża. Oczywiście cały czas robiłam zdjęcia. Myślę, że przez dwumiesięczny okres korona-wirusa zrobiłam więcej zdjęć moim dzieciom niż przez całe dotychczasowe ich życie… Ale ileż można?

Pewnego razu, gdy szukałam czegoś, ( zapewne mało istotnego ) w jednej z biurowych  szaf, znalazłam starego Zenita- E z 1980 roku. Wersja tego radzieckiego aparatu jest edycją limitowaną, wyprodukowaną z okazji olimpiady w Moskwie. Szacuje się, że od roku 1966 do 1986 wyprodukowano ich około 3 milionów. Ten jakże archaiczny sprzęt podarował mi kilka miesięcy wcześniej mój brat jako pamiątkę, która ponad 30 lat temu, podobno całkiem nieźle robiła mi foty z tetrowymi gatkami na czterech literach. 

Po jakimś czasie doszłam do wniosku, że ten prezent był chyba jakąś formą zemsty mojego brata na mnie, gdyż włożenie kliszy do tego modelu aparatu i zrobienie nim zdjęć graniczyło z cudem. Na 6 wykorzystanych filmów w aparacie, zdjęcia wyszły tylko z jednej rolki… To co podejrzewałam, brutalnie potwierdziło się wówczas gdy skontaktowałam się z Panem sprzedającym aparaty analogowe. Po krótkim wstępie i nakreśleniu całej sytuacji miły, znający się na rzeczy człowiek odparł mi, że wszystko co nie nazywa się Zenith, będzie na pewno lepiej robiło zdjęcia… „Aha” pomyślałam. Z drugiej jednak strony to może dobrze, że przeszłam taki chrzest bojowy na samym początku. Skoro mimo tak wielu pertubacji nie poddałam się i nadal chciałam kontynuować przygodę z fotografią analogową  oznacza, że naprawdę mi się to spodobało i jestem typowym zodiakalnym koziorożcem. Miły Pan od aparatów analogowych z Hali Mirowskiej, który w związku z COVID-19 chwilowo przerzucił się na sprzedaż on-line zaproponował mi Olympusa OM-1. Ten model aparatu, zapewnie równie stary jak mój Zenith-E posiada już bateryjkę co oznacza, że nie musiałam zwijać ręcznie filmu… Luksus jednym słowem. 

Po jakimś czasie stwierdziłam, że fotografia analogowa tym bardziej starymi aparatami, to raczej zabawa dla miłośników martwiej natury. Zanim ręcznie nastawiłam czas naświetlania, przysłonę i oczywiście ostrość to moje dzieci były już w zupełnie innym miejscu kuli ziemskiej. Finalnie spaliłam zapewne mnóstwo kalorii biegając za szkrabami, a z 36 klatek filmu, takich nadających się do pokazania światu zostawała może połowa. Jedno jest pewne. Dzięki Olympusowi zahartowałam się i poznałam wszystkie tajniki fotografii od podstaw. Mało kto zdaje sobie sprawę trzymając w ręku nowoczesne automatyczne aparaty czym w ogóle jest czas naświetlania i przysłona… Postaram się wytłumaczyć w kilku zdaniach. Czas naświetlania to czas otwarcia migawki w którym naświetlany jest element światłoczuły.  Zasada jest prosta: im ciemniej tym czas naświetlania jest dłuższy np 1/30 ( jedna trzydziesta sekundy) a im jaśniej tym czasy naświetlania będą krótsze np 1/1000, 1/500 . Sprawa jest o tyle trudna, że podczas długiego czasu naświetlania każdy ruch zostanie odwzorowany na zdjęciu. Co to oznacza w praktyce? Że robiąc zdjęcia w ciemnych pomieszczeniach czy nocą ,najlepiej jest skorzystać ze statywu i samowyzwalacza. Przy długim czasie każdy nawet najmniejszy ruch spowoduje, że zdjęcie będzie rozmyte (chyba, że taki właśnie efekt chce się osiągnąć). 

Drugim bardzo ważnym parametrem jest przysłona. Kiedy ręcznie ją nastawiamy, można zauważyć jak zamyka się w aparacie podczas robienia zdjęć. Jeżeli ustawimy ją na poziomie np f/22 oznacza, że zamknie się prawie do końca wpuszczając tym samym mało światła do matrycy ( czy filmu w przypadku aparatu analogowego) .Posługując się taką wartością przysłony w aparacie sprawimy, że nasza głębia ostrości będzie duża czyli całe zdjęcie powinno być czytelne i wyraźne. ( stosowane raczej do fotografii krajobrazów) 

W przypadku kiedy chcemy zrobić piękny portret powinniśmy ustawić przysłonę np na poziomie f/2.8. To oznacza nic innego jak małą głębię ostrości- czyli jeden punkt na fotografii będzie ostry a reszta raczej rozmyta. To taka moja pigułka jeżeli chodzi o przysłonę i czas naświetlania. Nie będę więcej o tym pisać, gdyż nie chcę Was zanudzić szczegółami. 

Jeżeli macie jakikolwiek aparat, spróbujcie go ustawić na tryb manualny i pobawić się trochę różnymi ustawieniami. Najlepiej ułożyć sobie dany kadr i wypróbować różnych opcji dostępnych w Waszym aparacie. Ja tak robiłam na początku mojej drogi z fotografią. Dodatkowo operowałam światłem i sprawdzałam, jak sprzęt zachowuje się w różnych warunkach. 

Ważne, aby biorąc do ręki aparat analogowy pamiętać o jednej złotej zasadzie. Otóż każdy film do aparatu posiada tak zwane ISO ( czyli czułość) który jest oznaczony na rolce. Jak tylko założycie film, należy również ustawić w aparacie dokładnie taką samą wartość ISO jaką posiada klisza. Jeżeli film ma ISO 400, to ISO Waszego aparatu również powinno być ustawione na tej liczbie.

W każdym razie zdjęcia z Olympusa możecie podziwiać poniżej. Trochę się nabiegałam, ale dzięki niemu nabrałam sprawności w rękach i szybkości w działaniu :)


Teraz napiszę Wam od czego tak naprawdę powinniście zacząć, aby uniknąć moich błędów i zaoszczędzić trochę nerwów i pieniędzy. Jeżeli posiadacie  już jakieś aparaty z wymienną optyką, sprawdźcie jakiego rodzaju mocowanie obiektywów ma Wasz sprzęt. Może okazać się, że stare aparaty analogowe również takowe posiadają, a obiektywy które już macie, będą się świetnie nadawać się do fotografii analogowej. 

Ja na przykład od kilku lat w swoim zbiorze mam Canona EOS 1DX Mark II, do którego posiadam naprawdę bardzo dobrej jakości obiektywy Sigmy. Zupełnie przypadkiem rozmawiając z Maciejem Świętym (zapalonym fotografem i świetnym rysownikiem), którego poznałam podczas „domówki u Dowborów” dotarło do mnie, że stare aparaty analogowe Canona mają ten sam typ mocowanie EF obiektywów, co jego poprzednicy. W rezultacie znalazłam na Allegro analogowego Canona EOS 5 za 500 złotych. Gdybyście widzieli moją minę jak odebrałam paczkę z nowym nabytkiem… Uśmiechałam się sama do siebie, a z boku musiało to wyglądać naprawdę komicznie. Oczywiście wszystkie moje obiektywy pasują do analoga, a w praktyce oznacza to, że nie muszę już sama ustawiać ostrości, aparat posiada nawet kilka trybów fotografowania i bardzo dobry światłomierz oraz korektę ekspozycji, dzięki której łatwiej samemu ustawić czas naświetlania oraz przysłonę. 

O samej fotografii analogowej w moim odczuciu nie trzeba pisać za wiele. Wystarczy, że popatrzycie na moje zdjęcia. Mają one w sobie pewnego rodzaju tajemnicę, magię, której według mnie nie jest w stanie oddać żaden aparat cyfrowy. To właśnie jest uchwycenie danej chwili, piękny urywek z życia, zatrzymanie czasu…

Taki typ fotografii ma jeszcze jedną dużą zaletę. Mianowicie będziecie wiedzieli, że takie zdjęcia już na pewno wylądują w Waszym rodzinny albumie. Nie ma już żadnej wymówki, gdyż trzeba  po prostu wywołać film, aby zobaczyć efekt swojej pracy.

Fotografia analogowa ma dla mnie również wartość sentymentalną. Któż nie pamięta kolonii na których biegaliśmy z aparatami i wiedzieliśmy, że mamy tylko 36 klatek aby zapisać te dziesięć dni z dala od domu? Każde naciśnięcie spustu było wtedy na wagę złota. Uważam, że to właśnie takie, wydawałoby się prozaiczne rzeczy uczyły nas wówczas szacunku do rzeczy, uważności i roztropności.  

Jeżeli macie jakiekolwiek wątpliwości, czy zacząć swoją przygodę z fotografią analogową, to ja z pełną stanowczością twierdzam że warto. Teraz wiem, że to zajęcie, nowa pasja stała się moim remedium na strach i złe samopoczucie w tym trudnym okresie. Na własnej skórze przekonałam się, że faktycznie „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło” Chociaż świat się zatrzymał, a skutki tego całego bałaganu będziemy zapewne jeszcze długo odczuwali, to te zdjęcia przypomną mi za parę lat, jak w tym całym światowym zamieszaniu, rodziła się we mnie miłość… Miłość do tego co piękne, ulotne i magiczne.