Kuchnia

Będę dozować przyjemności :) dlatego ten wpis będzie miał dwie części. Do kuchni zapewne będziemy wracać jeszcze nie raz, za sprawą różnych innych gastronomicznych i wnętrzarskich tematów, ale to w przyszłości. A teraz…
Zamknijcie oczy i wyobraźcie sobie, że to miejsce było kiedyś… salą telewizyjną.
Z małym okienkiem i jakimiś niebiesko- granatowymi mamałygami na ścianie, do tego było tak ciemno, że nie można było trafić szklanką z wodą do ust. Finalnie w całym domu podczas remontu postanowiłam zaaranżować: aż dziewięć nowych okien, dobudować część salonu i zupełnie pozmieniałam funkcjonalność pomieszczeń. Totalny miszmasz.
Zapraszam Was do stałego cyklu na blogu Just Keep Living, gdzie będziemy zaglądać do mojego domu, który sama zaprojektowałam i urządziłam. Niczym Stirlitz, będziemy śledzić wnętrzarskie nowinki i szukać okazji w czeluściach internetu.

Zacznijmy od paru słów prawdy, ale i może nadziei dla tych wszystkich, którzy urządzają swoje wnętrza. Dom w którym teraz mieszkam to typowy kwadraciak z lat 80, którego jedyną zaletą było to, że dawał dach nad głową. Totalne królestwo bezguścia gdzie królowały: czerwone kanapy, niebieskie luksfery, bordowe ściany i kompletnie niepraktyczne jacuzzi. Przez 5 lat bezskutecznie próbowaliśmy sprzedać ten dom, na szczęście znaleźli się najemcy, którzy pozwolili nam nabrać dystansu i po latach wrócić do pomysłu zamieszkania w nim. Mocno skracając całą historię, gdy okres najmu zakończył się, postanowiliśmy wyremontować obiekt, a raczej prawie go zrównać z ziemią. Przez okres rocznej przebudowy i remontu osiwiałam, ważyłam 46 kilo i generalnie sypiałam jak zając pod miedzą, bo śniłam tylko o: kafelkach, tapetach, farbach i meblach oraz wszystkich katastrofach pt: ogień w kuchni, zalewająca piętra woda i w końcu wbijający się w mój nowy dom Boeing 777.
Wracając do spraw przyziemnych zacznijmy od stołu kuchennego, który jest sercem rodziny Pazurów. Tu toczą się boje o racje, bitwa na ziemniaki wystrzeliwane z widelca i czas poważnych małżeńskich rozmów. Właśnie przy tym niewinnym stole powstają plany strategiczne na kolejne lata, plany podróży i pomysły na pracę. Sam mebel wykonałam na zamówienie u stolarza, bo chciałam mieć blat z bielonego dębu, tego samego z którego wykonana jest podłoga w salonie. Seledynowe krzesła zostały kupione w sklepie internetowym Home&More, który nawet nie wiem czy nadal istnieje. Teraz dla kontrastu marzą mi się dwa drewniane krzesła po skrajnych stronach stołu i już nawet rozpoczęłam internetowe poszukiwania.

Jak wiecie zawsze istnieją dwie szkoły: falenicka i otwocka. Jedna mówi o tym, żeby umiejętnie łączyć ze sobą wzory i kolorystykę danej kolekcji mebli czy dodatków. Druga zaś, wręcz przeciwnie doradza, aby mieszać style i bawić się koncepcjami. Sama nie wiem komu ufać i zawsze wierzę po prostu swojej intuicji.
Kuchenna ławka była moim wielkim pragnieniem z dzieciństwa, a jej tapicerkę połączyłam kolorystycznie z kwiatową roletą pochodzącą z tej samej kolekcji. Seledyn to jeden z moich ulubionych kolorów, jednak bardzo się bałam połączenia wzorów kraty i kwiatów. Wyszło jednak bombowo i okazało się, że nie muszę ponownie dzwonić po tapicera :) Ławka jest moim świętym miejscem, artefaktem, jak zwał tak zwał, ale jest zajęte przeze mnie na stałe przez zasiedzenie. To właśnie w tym miejscu codziennie piję kawę, płacę rachunki, a po nocach siedzę i piszę teksty na blog. Po mojej lewej stronie, mam specjalnie zaaranżowaną boczną ścianę szafki kuchennej. Wiszą tu plany zajęć moich dzieci, rozpisane szkolne dzwonki i wpisane dodatkowe zajęcia. Teraz zorientowałam się, że brakuje mi tutaj tylko zegara ściennego…


Oczywiście Stuart, też ma swoje miejsce ale mam podejrzenie, że kuchnia kręci go najbardziej ze względu na podgrzewaną podłogę :) Zresztą wcale mu się nie dziwię.
Piękna półka tuż nad moją głową, to zdobycz ze sklepu ze starociami, odresturowana przez znajomą. Pamiętam, że panowie robotnicy bali się ją zawiesić, aby się nie rozpadła, ale w finale nie było tak źle. Mebel na ścianie zmienia swój wystrój w zależności od pory roku. Zimą na jego haczykach wiszą małe drewniane narty, sanki oraz tabliczki z napisem „Apres Ski” a latem swoje miejsce na półce znajdują suszone kwiaty i słomiane dodatki. Nie wyobrażam sobie teraz tej ściany bez tego pięknego mebla. Ktoś kiedyś powiedział mi, że do projektowania wnętrz trzeba mieć ogromne serce i umieć widzieć oczyma wyobraźni. I tak oto moje pierwsze spotkanie z tą seledynową półką, było bez wątpienia miłością od pierwszego wejrzenia… i tak już zresztą zostało do dzisiaj.

Żeby jednak nie było tak pięknie i słodko na sam koniec dołożę łyżkę dziegciu do tej beczki miodu. Lekcja na koniec dnia. Otóż lampy zawieszamy na sam koniec względem mebli, a nie ścian. I tak oto ja zawiesiłam swoje piękne dzbanuszki dokładnie pośrodku ściany, ale jak się okazało wcale nie są symetrycznie ustawione do seledynowej półki. Oczywiście nikt tego nie widzi poza mną, jednak za każdym razem kiedy wchodzę do kuchni mówię: „ale mnie to wkurza” :P

O choinka! Jak buduję świąteczny nastrój.

Wiem… Pewnie spodziewaliście się świątecznego wpisu. Takiego z kolorowymi bombkami, zawieszonymi na drzwiach wiankami i uśmiechem w stronę choinki. Na taki jeszcze trzeba trochę poczekać, bo mnie osobiście nic tak dobrze nie wprowadza w bożonarodzeniowy nastrój jak moje wspomnienia z dzieciństwa.

Kiedyś usłyszałam, że podobno jako dorośli jesteśmy skłonni do idealizowania naszej małoletności, ale ja naprawdę miałam cudowną młodość- pełną uśmiechu, beztroski i zapachu waty cukrowej. To teraz sobie trochę razem powspominamy co?

Zawsze czekałam z niecierpliwością na Święta, bo wiedziałam, że pierwszym prezentem jaki dostanę będzie kalendarz adwentowy z otwieranymi okienkami, za którymi czekała na mnie jedna mała czekoladka dziennie. W końcu mogłam zamienić wysypywane na spodeczek i zmieszane z cukrem kakao, na prawdziwy słodki rarytas. Później jeszcze długo trzymałam opakowanie po kalendarzu, zamykałam, otwierałam lufciki i modliłam się aby czekoladki w cudowny sposób rozmnożyły się, niczym muszki owocówki na naszych zbyt dojrzałych jabłkach. Niestety nic takiego nie miało miejsca, ale do przyjścia Mikołaja było przecież jeszcze raptem parę dni. Póki wierzyłam, dzień 6 grudnia był dla mnie najwspanialszy na świecie, bo tuż za moją głową o poranku czekały ukochane puzzle i zawsze jakiś VHS. Długo nie chciałam przestać wierzyć, bo dorosłość oznaczała brak prezentów, a wówczas nie zdawałam sobie sprawy, że owa dojrzałość wiąże się z o wiele większymi problemami niż brak Króla Lwa na kasecie video rankiem, każdego szóstego dnia grudnia.

Tego czego najbardziej mi teraz brakuje, to naszych polskich tradycyjnych jasełek z „Pójdźmy wszyscy do stajenki”, trzema królami, gwiazdą betlejemską i żłóbkiem. Niezależnie od tego czy ktoś jest wierzący czy też nie, te bożonarodzeniowe przedstawienia były dla mnie jak lakierki, które mama zawsze kupowała mi każdej Wielkanocy- taki współczesny „must have”. Zamiast pieczenia pierników, szłam do osiedlowego sklepu i czekałam, aż ktoś z obsługi da mi znać, że mogę wziąć sobie niepotrzebne kartony. Z nich wycinałam skrzydła i oklejałam paroma warstwami białej bibuły. Zakładałam niczym Juliusz Cezar prześcieradło na moje kościste ramiona i oblane klejem anielskie płaty nośne. Wyglądałam jak upadły anioł, a nie anielskie dziewczę z niemieckiego katalogu wnętrzarskiego, ale w tamtej chwili było mi wszystko jedno. Nie było skaczących elfów, Rudolfów i innych zachodnich postaci, które w tamtych czasach oglądaliśmy wyłącznie w telewizji. Zawsze miałam rozwiązane pantofle i stale potykałam się, niszcząc misternie ułożone z przedszkolaków domino aniołów. Ze względu na przedświąteczny okres i to zostawało mi wybaczone. Kiedy recytowałam trzylinijkowy wierszyk, bez ogródek mówiłam: „nie pamiętam, pomóżcie mi” i teraz już wiem, dlaczego nigdy nie byłam Maryjką.

Przed Świętami Bożego Narodzenia, trzeba było sobie jakoś „dorobić”, aby chociaż mamie kupić krem „Pani Walewska” Z ubieranych pieniędzy kupowałam kolorowe folie aluminiowe w papierniczym po drugiej stronie ulicy, a z kartonowych pozostałości budowałam z koleżanką szopkę krakowską z którą chodziłyśmy od drzwi do drzwi kolędując. Za każdym razem, gdy pukałyśmy w okleinę drewnopodobną, serca waliły nam jak oszalałe. Istniało duże prawdopodobieństwo, że sąsiedzi nie docenią naszych zdolności wokalnych. Czasami brałyśmy ze sobą jakiegoś kota lub psa, bo wyczytałyśmy w Bravo, że zwierzęta wzbudzają w ludziach większe współczucie niż małe dzieci.

Gdy przychodził wiekopomny dzień Wigilii, wzdychałam widząc siatkę trufli na wagę, które musiałam wiązać na choinkę i których za żadne skarby świata nie mogliśmy zjeść przed wizytą księdza w naszym domu. Jak na złość, nie dość że nasz blok był ostatni, to jeszcze mieszkałam na 10 piętrze, więc możecie sobie wyobrazić jak bardzo chciałam aby ksiądz odbębnił tę kolędę i już sobie poszedł. Na naszej choince wisiały również tzw „sople” czyli cukierki zakupione w Pewexie, które miały jakieś 15 lat i nie można ich było dotknąć. Same sreberka w które były owinięte wołały o pomstę do nieba i brakowało tylko na nich znaku przekreślonej trupiej czaszki.

Najbardziej newralgicznym momentem dla całej rodziny był ten, kiedy tata sięgał po choinkowe światełka. Wszyscy chowaliśmy się po kątach, bo cała kultura łacińska głowy rodziny była zaklęta w kilkugodzinnym poszukiwaniu tej jedynej, spalonej żaróweczki. Wolałam wiązać te swoje cukiereczki i unikać wzroku taty, co chwilę upewniając się, że jego ciśnienie jeszcze mieści się w granicach normy. Gdy słyszałam dobiegający z pokoju trzask rozbijającej się bombki, jeszcze bardziej cieszyłam się, że moja rola ograniczała się tylko do wiązania supełków na truflach.

W Wigilijny wieczór zasiadaliśmy do stołu i w moim domu nigdy nie było prezentów pod choinką. To nie był czas na podarunki tylko rodzinnie spędzony czas. Mama płakała podczas łamania się opłatkiem, a ja swoimi dziecięcymi oczyma duszy widziałam jak wszystkim domownikom miękną serca. Nasze święta mimo różnych wcześniejszych choinkowych pertubacji były naprawdę piękne. Najważniejsze, że tata który cały rok pracował poza granicami Polski w końcu był z nami. Łapał mnie za nogę i mówił: „W kolanie wodę masz czy kompot?” a ja nie wiedząc czemu umierałam ze śmiechu. Ten tekst był zarezerwowany tylko dla mnie i zawsze denerwowałam się, gdy mówił to komuś innemu. Dojadałam opłatki po wszystkich domownikach, siadałam na oparciu narożnika i czesałam tatę gdy ten przysypiał podczas „Kevin sam w domu” Swoimi małymi paluszkami wiązałam mu milion kucyków i podkradałam te swoje trufle z choinki. „Ja wiązałam, to coś mi się w zamian należy” tłumaczyłam sobie po cichu. W środek wiszącego na choince cukierka wpychałam papier toaletowy i znowu twórczo zawijałam. Gorzej było, gdy ksiądz podczas kolędy trafił akurat na tego wcześniej przeze mnie obrobionego…

Zatrzymaj czas- kompozycje z hortensji

Kocham hortensje i to jedne z moich ulubionych kwiatów. Mój ogród pełen jest tych roślin, a ja robię wszystko, aby jak najdłużej zatrzymać w czasie ich majestatyczny i piękny wygląd. W tym roku postanowiłam poddać je procesowi suszenia :) Nie wiedziałam co konretnie z nimi zrobię, dlatego spróbowałam wielu opcji. Od razu napiszę, że kwestia tych kwiatowych kompozycji na zewnątrz była totalnym niewypałem, gdyż po pierwszym deszczu kwiaty najzwyczajniej brzydko zbrązowiały. Tego więc unikajcie i postawcie na suszenie i kwiatowe dekoracje w domu.Gdy zewnętrzne kompozycje okazały się totalną klapą, postanowiłam ten sam pomysł wykorzystać w wewnątrz. Jak to zrobiłam? Patent jest bardzo prosty i wszystko widać na zdjęciach

Zacznijmy od zwisających "warkoczy". Należy zrobić bukiet z trzech, może czterech hortencji, zawiązać sznurkiem, chociaż u mnie póżniej lepiej sprawdziły się zaciski do kabli. Do takiego bukietu, niżej dokładamy  kolejny i związujemy wszystko razem. W zależności od tego jakiej długości kompozycję chcemy uzyskać, dokładamy kolejne piętra bukietu hortensji.

Do ozdobienia górnej częsci kominka użyłam zwykłych gąbek dekoracyjnych i  krótko obciętych głów hortensji. Kwiaty ułożyłam, wbijając we wszytskie gąbki i nie pozostawiając wolnych przestrzeni. Wszystko bardzo proste a efekt jest, prawda?